piątek, 29 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA.   Gdybyś chciał  czcić coś, co jest wieczne, wszechobecne i wszechpotężne,
to powinieneś się modlić do głupoty.

środa, 27 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA. Wszystko, co myślimy i wiemy o świecie, to złudzenia. (oprócz złotej rybki i kota w butach).  Złudzenia dzielą się na te, które skutecznie służą nam osiąganiu czegoś w świecie, i te, które służą wyłącznie łudzeniu się. Te drugie są dla nas najważniejsze. Dla mnie złota rybka załatwia wszelkie problemy finansowo-życiowe, a kot w butach służy czystej przyjemności łudzenia się. Dlatego uważam go za rzeczywistego. Łudzę się, więc jestem.
Pojawił się wątek "diagnozowania psychologicznego", więc zacytuję coś z cudownego psychologicznego narzędzia zwanego MMPI. Jedno z twierdzeń w tym potężnym instrumencie poznawczym brzmi:  "życie jest piękne mimo wszystko". Czyż nie?

piątek, 22 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA.  Psychoterapia: dziwne przekonanie, że problemy można rozwiązywać, gadając o nich. Czary mary abra kadabra. Hokus pokus amorokus. I po problemie.
Patrząc szerzej, zastanawia jedno: czy problemy, które można rozwiązać przez mówienie to „prawdziwe” problemy?  Może wygodnie byłoby dzielić problemy według tego: czy mówienie jest sposobem ich rozwiązania, czy trzeba szukać innych sposobów? I ludzi rozwiązujących problemy – również? Dzielić ich na „gadaczy” i „działaczy”? A może gadacze są skuteczniejsi niż działacze? Gadajmy, gadajmy.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Aktorzy z płonącego teatru




Myśmy z tej samej materii co sny 
I nasze małe życie kończy się snem
Szekspir

Miliony ludzi każdego dnia podniecają się faktem, że jakaś debilka pokazała gdzieś kawał gołej dupy. Pokazują to stacje telewizyjne, portale internetowe, gazety, przy pomocy You Tube to niezwykłe wydarzenie dociera do zakątków świata w których mało kto umie czytać, nie wie co to matematyka, za to umie oglądać… Trzeciorzędny aktorzyna porzucił kolejną żonę. Piłkarz Wielkiego Klubu upił się i zdemolował bar. Supergwiazda Barkentina Fukolini wyszła na ulicę w mini bez majtek i widać jej było cipę. Itd. Itd. Itd.
Inni ludzie są, pozornie, bardziej wyrafinowani: tworzą polityczne i kulturalne wydarzenia, iwenty, pi-ary, spotkania, debaty, owacje i oracje, pochody błaznów i błazeńskie obchody, konkursy, stowarzyszenia, zakładają partie, królują i brylują, inicjują i inspirują, przemawiają i otwierają lub zamykają, odwiedzają i zaszczycają, wręczają i odbierają, popieprzeni stowarzyszeni, tłumy i kostiumy, fundacje wariacje, politycy paranoicy, dostarczają zdjęć, filmów i tekstów tym wspaniałym mediom…  Konstruują misterne pozory realnych działań, życie we śnie, formy i fikcje. Wykształciuchy nazywają to „społeczeństwem spektaklu”.  
Takich zdarzeń są miliony, miliony każdego dnia. Płyną potokiem z mediów i fascynują, czarują, mamią, budzą ekscytację i zazdrość… To są newsy, to jest właśnie „rzeczywistość społeczna”: widowisko-dziwowisko, spektakl.  Fascynujące fakty-fuckty:  towar sprzedawany głupcom za ogromne pieniądze.  Ludziska patrzą i ślina im cieknie z gęb, i zazdrość, i paranoja, ach, być jak ci, ONI!
W tym samym czasie jacyś nikomu nieznani ludzie biedzą się nad wytworzeniem nowego lekarstwa na HIV lub na choroby serca, nową metodą przeszczepów, lepszym układem scalonym, oszczędnymi metodami produkcji energii, ochroną środowiska, zdrowszą żywnością, bezpieczniejszymi samolotami, zbiórką pieniędzy na chore dziecko …  Albo nie, może prościej: tysiące pielęgniarek opiekują się ciężko chorymi ludźmi, wolontariusze uczą biedne dzieci z trzeciego świata, nauczyciele uczą dzieci upośledzone, lekarze ochotnicy ratują ludzi tam, gdzie było trzęsienie ziemi. Ktoś umiera, a ktoś zwilża mu usta wodą… Nieee, to nuda, o co chodzi…
To dwa różne światy: w jednym tworzy się fikcyjne, bezsensowne nibyfakty, które fascynują wszystkich. Bije się pianę zwaną „rzeczywistością społeczną”. Działają specjaliści od złudzeń, twórcy fatamorgan i symulakrów. Medialni oszuści, uwielbiani przez widzów-idiotów. W drugim nieznani, anonimowi ludzie dłubią dzień po dniu żeby zrobić coś małego, ale konkretnego dla innych ludzi, jakieś codzienne dobro, żeby tym ludziom zapewnić spokojne oglądanie społecznego spektaklu.
Jedni tworzą złudzenia, drudzy zalepiają dziury w naszym spartaczonym świecie, poprawiają go po kawałku, bez końca. Ci pierwsi zawsze wygrywają. Cipa Fukoliny ma przewagę nad biedakiem, który pieniądze oddaje na pomoc jeszcze biedniejszym dzieciom, albo nad innym podobnym nieszczęśnikiem. Trudno. To fakt natury. Trzeba się z tym pogodzić.
Wszyscy znają Barkentinę Fukolini. Czy ktoś wie kto wymyślił penicylinę, albo szczepionkę przeciwko polio? A co to jest polio? Aaa, już wiem, Polio - to ten nowy boyfriend Fukoliny, no ten to ma szczęście, to jest coś, cool. Polio pieprzy Barkentinę – ach, szkoda, że nie ja, że nie mnie, do wyboru, nieważne, jaka piękna z nich para!
Tak, świat to teatr. Rzeczywistość to maja, ułuda. Lepiej nie można tego określić. Aktorzy są na pierwszym planie, na scenie. Ci, którzy umożliwiają im tę grę – z tyłu, niewidoczni, majstrują coś przy jakichś gadżetach i urządzeniach. Tych z tyłu są miliardy.
*
Gdyby nie ci z tyłu, na zapleczu, nagle na scenie pogasłyby światła. Z sufitu posypałyby się trociny, paździerzowe płyty spadłyby na ziemię, tekturowe mury runęłyby w tumanach kurzu, coś by gdzieś huknęło i zatrzęsło się. Photoshop by się zawiesił. Matrix bez dopływu prądu. Ludzie zaczęliby wyglądać jak ludzie. Usłyszelibyśmy wrzask. Gdzieś pojawiłby się mały płomyk a potem płomienie strzeliły by w niebo… Aktorzy i widzowie jednakowo zaczęliby wiać gdzie popadnie – gdyby było dokąd.
Dokąd? Gdzie uciekać z teatru, skoro teatr jest wszędzie? Ale nie, nie ma potrzeby. Na szczęście dla szanownych aktorów i widzów, ci na zapleczu pracują cicho, bez przerwy, skutecznie, z oddaniem. Nie rozumieją spektaklu, ale wierzą w jego sens. Show must go on. Podoba się, to ważne.
Tak, bawcie się dalej, aktorzy i widzowie, miłośnicy teatru. Grajcie, kabotyni.
W pewnej chwili cicho otworzą się drzwi na widownię. Wejdzie woźny – miły, łysy staruszek z pomarszczoną twarzą i spokojnym, ciepłym głosem powie: KONIEC
Cóż, dziadkowi nie odmówimy. I wtedy, tak, będzie koniec. To jedyna rzecz, którą wiemy na pewno. Macie wątpliwości? Proszę, jakie? No… ?
*
Grajcie dalej, kabotyni. Tylko to wam zostało. Macie swoje pięć minut. Macie także SZANSĘ.  Ale z niej raczej nie skorzystacie. Może jej nie widzicie. Jeszcze nie. Jeszcze na to za wcześnie. Szkoda.

            ***     

piątek, 15 kwietnia 2011

Zarządzanie w stylu zen


Nasze rozważania tu czasami przypominają mi dialogi żywcem z klasztoru zen. Chodzi o to, że są wypowiedzi z pozoru bez sensu, a jednak jest w nich coś, co zastanawia, porusza. Czasem nawet są bez sensu nie tylko z pozoru. Kiedyś sobie trochę z tego kpiłem, ale z sympatią i napisałem małą parodię tej umysłowej techniki*. Może się komuś przyda? Może podziała? Jak nie, to mistrzowie zen stosują jeszcze walnięcie kijem w plecy: to prowadzi do oświecenia. Poza tym, zdecydowanie poprawia dyscyplinę (duchową, ma się rozumieć).
Zacznijmy od poezji. Nie podziała? To kijem. To podstawowa zasada kierowania ludźmi. Nie żaden tam kij i marchewka. Tylko nieuki powtarzają takie głupoty. Na kogo działa marchewka? Osobiście wolałbym dostać kijem niż żreć surową marchew. Zasada jest inna: POEZJA i KIJ. To się zawsze sprawdza.
Zachęcam do wypróbowania. (apeluję zwłaszcza do HRowców w nowoczesnych firmach: tam jest za dużo poezji, a za mało kija. To zmniejsza przewagę konkurencyjną). Poezja niżej. Ale pamiętajcie o kiju!
Poezja się nie podoba? ok. To znaczy, toKIJ.

*
MISTRZOWIE

Mistrz mówi:
jeśli masz laskę, daję ci laskę.
Jeśli nie masz laski, zabieram ci ją.

Ty też dajesz mi to, co zawsze miałem.
Ja zabieram ci to, co nigdy nie było twoje.

Mistrz mówi:
Powiedz coś, nic nie mówiąc.

Właśnie to robimy całe życie.
Ja jestem mistrzem i ty jesteś mistrzem.
To nasz Zen codzienny.

            ***     
*to było dawno w piśmie Gestalt, przyznaję uczciwie  (niedobrze, zaczynam już cytować samego siebie).

wtorek, 12 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA. Nie odkrywamy rzeczywistości. Wymyślamy ją.

sobota, 9 kwietnia 2011

Samotność (długo)dystansowca


Siedzimy na wysokim klifie nad brzegiem bezkresnego morza…. Horyzont. Woda. Niebo. Nic więcej. Albo siedzimy na szczycie wysokiej góry, z której mamy widok na dziesiątki kilometrów wokoło – a to co dalej, rozpływa się w błękitnej mgle… cisza… spokój… bezkres. Dystans.
Jest takie powiedzenie: z daleka lepiej widać. Wydaje się bez sensu, ale jest – w pewnym aspekcie - słuszne. W określonych przypadkach. Zauważam, że jest to problem wokół którego moje myśli krążą dość obsesyjnie: żeby coś widzieć, lepiej rozumieć, musimy mieć do tego dystans. Dystans, czyli odległość: czasowa i/albo przestrzenna. Często jedna i druga a nawet więcej: są dystanse intelektualne, uczuciowe, jakie jeszcze? Wszystkie mają coś wspólnego: dystans oznacza jakiś sposób poznania, doświadczenia, różny od bezpośredniości, bliskości.
Jeśli jesteśmy zbyt blisko czegoś, jesteśmy mrówkami o których kiedyś napisałem. Widzimy szczegóły, fragmenty, dotykamy ich. Również jeśli coś jest „zbyt świeże”, nowe, umysłowo „nieprzetrawione”. Mając dystans przeżywamy świat inaczej: jakby słabiej, ale szerzej, jako całość. Widzimy więcej. Pomijamy szczegóły. Chwytamy głębszy sens?
Czy dystans czasowy i przestrzenny to też dystans uczuciowy? Prawdopodobnie tak, dystans to pewien chłód, brak emocji. Czy bycie rozumnym oznacza dystans? Chyba też tak. Czy pradawne odróżnienie działania  i kontemplacji jest nie do przekroczenia? Ogień i lód. Dla mnie dystans to na przykład istota buddyzmu: brak zaangażowania, rezygnacja, odcinanie przywiązań. Dla wielu ludzi to fantastyczna możliwość, dla innych – absurd, niemal samobójstwo.
Dystans to sposób poznania. To nie tylko to, że coś było dawniej lub daleko. To nasz sposób patrzenia na rzeczy, na świat, sposób o ogromnym znaczeniu. Mało kto z nas umie „mieć dystans” jako umiejętność ujmowania świata i naszych problemów – w całości, na tle szerokiego kontekstu, można powiedzieć: w ramach całego świata.
Mając dystans coś zyskujemy. Czy również coś tracimy? Czy nabieranie dystansu to gra o sumie zerowej? Coś za coś? Z dystansu róża nie kłuje. Ale też nie pachnie. Podobnie życie. Co wybieramy?
W pewnych przypadkach dystansu nie możemy wybierać. On po prostu jest, z istoty. Tak jest z relacjami pomiędzy ludźmi: nie potrafimy być „jednym” z innym człowiekiem, wejść w jego umysł, świat. Ludzie są dla siebie odlegli „z natury”. Jesteśmy dla siebie obcy. Filozof Ralph W. Emerson powiedział, że ludzie są jak kule: mogą się ze sobą stykać tylko w jednym małym punkcie.
Czy dystans oznacza obojętność, brak wrażliwości? Mówimy „on jest taki zdystansowany do wszystkiego” i nie jest to komplement: raczej zdiagnozowanie jakiejś oziębłości, braku zaangażowania lub wręcz braku kontaktu, czasami psychopatii. To dystans taki, jakbyśmy patrzyli na jakieś lodowe pustkowie, może piękne, ale zimne i wrogie. Nie chcemy być „tam”. Czy można mieć dystans, czyli: być rozumnym w sensie „ogarniającym całość” a jednocześnie wrażliwym na ów przedmiot ogarniany z dystansu, zwłaszcza jeśli tym przedmiotem jest inny człowiek? Dystans i uczuciowe ciepło jednocześnie? Nie wiem czy to możliwe. A nawet jeśli możliwe, to raczej niewskazane. Jeśli coś robimy, zwłaszcza coś naprawdę ważnego, nie próbujmy mieć do tego dystansu. Bądźmy zaangażowani, pochłonięci naszym dziełem: zaangażowanie to motywacja, a bez niej nie zrobimy nic. Chyba nie można działać z dystansem. Robienie jednego i drugiego jednocześnie może się źle skończyć, też o tym pisałem wcześniej.
Jednak potem, kiedy dystans, czasowy, przestrzenny lub inny się sam z siebie pojawi, dokonajmy refleksji. Ona jest efektem zdystansowania, daje nam całościowe poznanie zwane mądrością. To pojawia się na przykład w autobiografiach, wspomnieniach… Czyli tekstach pisanych z reguły z dystansu. Czy one są ciekawsze na przykład od dzienników, pisanych na bieżąco, na gorąco, albo po prostu rozmawiania z kimś tu i teraz o naszym życiu? A czy są bardziej „prawdziwe” (w moim specyficznym sensie, jako „lepiej wymyślone”)? Może dystans też tworzy złudzenia? Upiększa to co dalekie?
*
Dystans, tak jak pusta przestrzeń i wolny czas, daje nam możliwość bycia sobą. Przeżywania tego, co z nas spontanicznie wypływa, myślenia, doświadczania świata nawet bez pośrednictwa słów, poza językiem. Mając dystans, nie odczuwamy presji, czegoś, co nas przymusza, nakłania, gniecie…. Czy płacimy za to samotnością? Niekoniecznie taką ludzką, społeczną, uczuciową, ale jakąś głęboką samotnością „w ogóle”, samotnością egzystencjalną? Albo odwrotnie: zyskujemy coś ważnego. Najgłębsze doświadczenie życia, jakie jest możliwe. Samotność dystansowca. Warto takim być?

          ***

czwartek, 7 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA. Pewien ośmioletni chłopczyk przeglądał kiedyś książkę telefoniczną.    
W pewnej chwili rzekł: „to dziwne, że wszyscy wypisani tu ludzie będą kiedyś kościotrupami.” Czytałem w życiu sporo filozofów egzystencjalnych, i nie tylko, ale żaden nie wyraził tego lepiej.
*
Chcesz rozumieć znów, jak doświadczamy życie  i świat w najbardziej ludzki, nie zniekształcony sposób? 
Nie czytaj filozofów.
Rozmawiaj z dziećmi.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Ogród japoński


 Pewien głupiec szukał ognia, 
niosąc w ręce zapaloną latarnię.
Gdyby wiedział, czym jest ogień,
ugotowałby swój ryż dużo wcześniej
Mumon

Kiedyś tu, w jakimś komentarzu pojawiła się myśl, że nasz umysł jest jak ogródek, o który się boimy, bo ktoś może nam go podeptać. Metafora warta refleksji. Można porównywać umysł z ogrodem, ale jakim? Przychodzą mi na myśl dwa rodzaje ogrodów: europejski, zwłaszcza taki we francuskim stylu, oraz japoński ogród w stylu zen.
Nasze umysły są europejskie, francuskie, Francja-elegancja. Staranne, wypielęgnowane, wzorzyste, kolorowe, eleganckie, urządzane na wieki, przeznaczone do oglądania, świadczące o guście i  pozycji właściciela – ogrodnika. Taki ogród służy do podziwiania, chodzi się po nim ostrożnie, lepiej niczego nie dotykać, bo ogrodnik mógłby się bardzo zdenerwować.
A ogród w stylu zen? Kawałek żwiru z kamieniami, poukładanymi w sposób świadomy, wypracowany, wbrew pozorom nie przypadkowy. Jednak bez sztywnej idei, jedynego projektu, którego ogrodnik trzyma się kurczowo, skoro już go stworzył. To ogród w ruchu: można kamyki grabić, układać we wzory, podeptać, potem poprawić.
Jaki powinien być umysł – ogród zen? Powinien być prosty. Jak tylko możliwe (ale jak mówią, nie bardziej). Prowizoryczny: nie tworzony aby trwać na zawsze. Zmienny. Chwilowy. Ulotny. Nie służący do podziwiania, ale do refleksji. Pusty: jest w nim dużo miejsca – na skojarzenia, na myślenie. Otwarty: każdy może wejść i coś w nim poruszyć, przesunąć kamienie, zmienić wzór…Tani: w takim ogrodzie nie sadzi się przedziwnych, egzotycznych roślin. Wystarczy to, co można znaleźć dookoła.
Ogródek zen nie wymaga inwestycji. Po co inwestować w coś zmiennego, ulotnego? Ogrody – umysły europejskie - są wypełnione roślinami: książkami, cudzymi poglądami.  Ogród zen jest pusty, ale obok jest ogromna biblioteka, z której każdy może skorzystać. Są w niej księga Wody, Wiatru, Fal, Lasu, Piasku, Horyzontu, Chmur, Liści, Deszczu, Nieba. Księgi dostępne dla wszystkich, trzeba się nauczyć je czytać.
„Inwestujemy w umysł”. To nasza ulubiona idea. Z punktu widzenia ogrodnika zen inwestowanie w umysł to jak inwestowanie w jednorazowe narzędzia które działają na zasadzie użyć i wyrzucić, na przykład pędzel do malowania mieszkania, który stosujemy tylko raz. Albo jak zbieranie jednorazowych opakowań po zużytych produktach. Jeśli ktoś zbiera stare plastikowe worki, stare gazety i pudełka po zjedzonych mrożonkach, zaczynamy się obawiać o jego zdrowie psychiczne. A my, właściwie wszyscy, zbieramy stare, zużyte myśli, poglądy i informacje sprzed lat, gromadzimy je troskliwie, sadzimy, mnożymy, podlewamy…
Czy boimy się, że nam ich braknie? Odkładamy na „czarną godzinę” żeby nam nie brakło umysłu? „Umebluj swój umysł”. Czyli wstaw tam tyle gratów, aby nie można się było poruszać, aby żadna myśl się nie przecisnęła.  Nasz umysł to kolekcja skarbów, tak go traktujemy. Cóż, żyjemy w kulturze, w której wiedza została ubóstwiona. To nowa religia. Ach, nasz piękny umysł, ślicznie umeblowany! Te umysłowe segmenty z PRL-u!
Mamy zadziwiającą ideę umysłu jako zbioru rzeczy, albo starannie pielęgnowanej rośliny, o funkcji ozdobnej, jak bonsai. Jest cenny, bo musimy o niego dbać całe lata. Nie może rosnąć jak chce, musi być piękny.
Jak roślinę, trzeba go tylko przystrzygać, żeby się za bardzo nie rozrósł. A nuż jakaś gałązka wybuja w niewłaściwą stronę, zepsuje symetrię, wprowadzi niepokój? Wobec tego sekator i przycinamy, przycinamy.
Inwestowanie w umysł? Czyli umysł to sejf, w którym leżą równo poukładane i dobrze opakowane skarby, gromadzone z wysiłkiem przez lata: banknoty, biżuteria, sztabki złota… itp. Pilnie strzeżone, zamknięte.
Czyli to jest umysł? Umysł, który jest narzędziem do myślenia, tworzenia, zmieniania świata?! Jak może zmienić świat coś, co jest nieruchomą, pokrytą kurzem, drętwą kolekcją staroci? Umysł to proces, taki jak wiatr i płynąca woda, chmury, fale. Energia. Ciągle w ruchu i przepływie. Przynajmniej w teorii. W praktyce ogrodnik czuwa żeby nic się poruszało za bardzo. Nie wpuszcza intruzów, którzy mogą coś popsuć, poruszyć.
Ogród zen działa sam. Nie wymaga pielęgnacji. Ogród zen można podeptać, wiatr może go zasypać. Wystarczy chwila i jest nowy, inny, żywy. Nie trzeba się o niego bać.
Ogród zen ma dwa pierwiastki: chaos i porządek. Są tam harmonijnie połączone. Tak jak w umyśle człowieka myślącego. W takim umyśle skrajności są wykluczone. Człowiek, który ma w umyśle tylko chaos, jest szalony. Ten, który ma tylko porządek, jest martwy.
Martwi ogrodnicy używają sekatora: przystrzygają wszystko, co burzy ich jedyny możliwy porządek.  Ogrodnicy z ogrodów zen używają grabi: do pobudzania, rozgrzebywania, zmieniania wzorów w swoim umyśle. To najważniejszy przyrząd do myślenia. Myślenia w stylu zen.
Twój umysł jest piękny ale martwy? Nie wahaj się: grabiami go, grabiami!
         *
Wyobraźmy sobie, że przyjmujemy w całości ideę „umysłu zen”. Jakie byłyby efekty? Chyba najważniejszym byłoby podważenie podstawowych idei zachodniej edukacji, szkoły, uniwersytetu. Zupełna zmiana w tej dziedzinie, wsparta dzisiaj rewolucją wirtualności, sieci, Internetu: natychmiastowego dostępu do wszelkiej wiedzy, który staje się faktem. Ten problem mnie dręczy, więc już o nim pisałem. To nie urojenie, ta zmiana jest w toku, nasila się. Kończy się era „wykształcenia” jako inwestycji na całe życie. Uniwersytety nie są już edukacją, są biznesem edukacyjnym. Biznesem, który wciąż radzi sobie dobrze, żerując na naiwności swoich klientów, pożądających „inwestycji w umysł”, inwestycji procentującej przez całe życie. Ta inwestycja właśnie jest dziś urojeniem.
         Przyszłość polega na zamianie tego co jest, w to co będzie. Przyszłość będzie INNA. Tak jak każda dziedzina, edukacja stoi w obliczu przyszłości.
Widmo przyszłości puka do drzwi. Również do drzwi naszych uniwersytetów i instytucji edukacyjnych. Do drzwi naszych pięknych ogrodów wiedzy. Widmo budzi grozę: w ręce trzyma grabie.

***

sobota, 2 kwietnia 2011

@ MYŚL DNIA. Czytam komentarze niżej. Przychodzi mi na myśl definicja. Pragmatyzm: to zarżnąć orła, żeby zrobić z niego rosół. Po co takie coś ma latać bez sensu?