poniedziałek, 31 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.   Kiedyś wydawało mi się, że główną cechą życia jest jego dramatyczność
i tragiczność ludzkiego losu. W miarę upływu życia w moich odczuciach zaczyna przeważać poczucie nieprawdopodobnego absurdu i śmieszności życia. Kiedy przyglądam się światu, bardziej chce mi się śmiać, niż płakać. 
Może to jakiś postęp? A może odwrotnie?

            *

sobota, 29 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.    Gdyby nagle ze świata zniknęło 99 procent ludzi, nikt z pozostałych by się tym nie zmartwił. 
Może by nawet nie zauważył?

            *

czwartek, 27 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.    Często zachwalam tu pytania, zadawanie pytań. Jednak pewne pytania dla niektórych ludzi mogą być niebezpieczne. Takie pytanie trafia w jakiś wrażliwy punkt lub fragment rzeczywistości 
i sprawia, że ona się załamuje, pruje jak wełniana skarpeta. To tak, jakby wyciągnąć zwornik z jakiegoś kamiennego sklepienia: cała misterna budowla zaczyna się walić.
Jeśli ktoś boi się, że jego świat się zawali, niech lepiej nie zadaje pytań. Powinien siedzieć cicho i robić to, co mówią dzieciom starsi: nie zadawaj głupich pytań!

            *

czwartek, 20 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.    Życia nie można steoretyzować. Nie mamy teorii życia - trzeba je przeżyć. Jeśli ktoś chce poświęcić życie na tworzenie jego teorii, może je tylko zmarnować.

            *

wtorek, 18 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.    Czym jest rzeczywistość? Pytanie wydaje się głupie. To to, co każdy widzi, doznaje, itd. Ale to nie takie proste. Rzeczywistość jest pochodną umysłu, a umysł - pochodną kultury, czyli metaumysłu. Metaumysł się zmienia, za nim umysł i "rzeczywistość". Rzeczywistość była czymś innym niż dziś pięćdziesiąt lat temu i będzie czymś innym za następne pięćdziesiąt lat. Jaka będzie? Musielibyśmy mieć meta-metaumysł, żeby to przewidzieć. Póki co, do takich spraw jesteśmy za słabi na umyśle.
Pożyjemy, zobaczymy. Innej metody nie ma. Słabą stroną tej metody jest to, że nie wszyscy pożyją, nie wszyscy zobaczą. A może nie warto?

            *

czwartek, 13 grudnia 2012

@ MYŚL DNIA.    Wkrótce koniec świata. :)
Pyknie i zniknie. Wszystko.
Taka myśl optymistyczna.
               *

sobota, 8 grudnia 2012

Żegnajcie nibynauki



Przykleiło się gówno do okrętu
i woła: płyniemy!
            Jest temat, który mnie od dawna trzyma jak w kleszczach. Nie potrafię się z nich wywinąć. Jest problem -  jeden z fundamentalnych, ale im bardziej staramy się do niego zbliżyć, tym bardziej staje się zakamuflowany i nie potrafimy go przyjąć do wiadomości. Im bardziej się zbliżamy, tym jest większy – i przestajemy go widzieć w całości, jak w tej metaforze z mrówkami.
            Jest to problem złożoności (złożoność – complexity – szukajcie w sieci). Może dokładniej: sama złożoność, która jest problemem i problemy wywołuje. Złożoność to cecha jakiegoś obiektu, który ma bardzo dużo składników, relacje i związki pomiędzy nimi są różnorodne, a całość trudna do zrozumienia i nieprzewidywalna, w dodatku najczęściej dynamiczna i płynna. Rzeczy złożonych jest sporo w przyrodzie:  zjawiska klimatyczne, ekosystemy, środowiska biologiczne, ludzkie umysły – a jeszcze dokładamy do tego to, co sami tworzymy: społeczeństwa, grupy, państwa, korporacje, ekonomie, systemy rynkowe, kultury, systemy komunikacyjne, internet…   Złożoność się pogłębia, rośnie wykładniczo. Jeden złożony system wchodzi w interakcje z innymi, wszystko się komplikuje, komplikuje do obłędu – a nasze możliwości rozumienia są praktycznie te same. Świat jest coraz bardziej złożony. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski.

            1
            Nie ma sensu wchodzić w detale, bo można z nich nie wyjść. Przeskoczę, jak mówię, do konkluzji. Idea główna jest taka: w miarę wzrostu złożoności jakiegoś przedmiotu poznania nasza wiedza o nim maleje; przedmiot „wymyka się” naszemu poznaniu – naszym modelom poznawczym. Można to ująć formułą – jakimś „prawem malejącej wiedzy”:
(wiedza + złożoność) = constans
Oznacza to, że jeśli rośnie złożoność jakiegoś poznawanego systemu, to faktyczna wiedza jaką możemy o nim mieć, maleje. Możemy mieć niemal absolutną wiedzę o systemach prostych, takich jak ciało stałe spadające lub poruszające się w próżni, gaz podgrzewany w szczelnym pojemniku, strumień cieczy płynący z niewielką szybkością, pojedyncza planeta okrążająca słońce, itp. – ulubione przykłady „klasycznych” fizyków. Dziś żyjemy w świecie jakościowo innych obiektów: takich, których złożoność przekracza nasze możliwości poznawania ich. Wygodniej jest nazywać takie obiekty nadzłożonymi.
            Oznaki nadzłożoności to: niezdolność modelowania, poczucie niezrozumienia (bezradność poznawcza), niezdolność przewidywania działań (zachowań) systemów nadzłożonych w przyszłości.
            Odpowiednio do systemów „prostych” i „nadzłożnych” istnieją nauki „proste” i „nadzłożone”. Te drugie to dziedziny, które określają się jako wiedzę o obiektach nadzłożonych, wiedzę pretendującą do bycia równie naukową jak nauki „proste”. Kluczem jest tu słowo „pretendująca”. Te właśnie nibynauki są problemem, który może być groźny dla przyszłości naszej kultury. Te nauki to ciemnogród, średniowiecze i irracjonalizm, wkraczający w nasze życie pod sztandarami rozumu, nauki, oświecenia. Super trick kulturowy, wymyślony przez cwaniaczków na przestrzeni ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Mimikra prawie genialna.
           
            2
            Nauka jest dziś słowem magicznym, sakralnym. Na jego dźwięk ludzie wyłączają wszelkie myślenie. Liczą się „autorytety naukowe”. Warto jednak mieć świadomość, że w tym morzu nauk jest mała wysepka nauki „prawdziwej”, otoczona morzem pseudonauki. Nauka prawdziwa jest uprawiana przez uczonych „prostaków” (co nie jest tu określeniem negatywnym, ani trochę). Uczeni „prostacy” to tradycyjni naukowcy, tacy od Galileusza i Newtona, Pasteur’a i Einsteina. To tacy co mierzą, eksperymentują, tworzą prawa i wzory matematyczne, tworzą technikę, maszyny, komputery, leki itd. Takie banalne rzeczy. Słowem, prymityw, czy nie ? Też mi uczeni, to jakieś rzemiechy, wyrobnicy. Bez polotu.
Obok nich, ba - dzisiaj już wyraźnie ponad nimi! – działają „uczeni nadzłożeni”.  Ooo, to są dopiero uczeni prawdziwi! Zajmują się rzeczami niezrozumiałymi, niedostępnymi dla tych pierwszych uczonych prostaków. O tych rzeczach niejasnych i niepojętych mówią i piszą pięknie, w sposób również niezrozumiały, co w tym przypadku ani trochę nie jest wadą, wręcz przeciwnie! Ważne, że fascynują i czarują swoich słuchaczy i wielbicieli.
            Nadzłożeni  symulują wiedzę, uprawiają mimikrę, niczym ćma udająca drapieżnika. Biorą określone atrybuty z nauk prostych, pod które podkładają coś, co ma uchodzić za wiedzę. Nie są zdolni do formułowania wartościowych praw ogólnych, oprócz ogólnikowych banałów. Uczeni nadzłożeni produkują brednie bo nic innego nie mogą. Ci nibyuczeni w społeczeństwie pełnią tylko role uczonych – przykleili się do okrętu o nazwie „Nauka”. Udało im się to wywalczyć, uzyskać określony status, więc muszą pokazywać, że tymi statusowymi uczonymi są. Noblesse oblige. Więc starają się jak mogą pełnić funkcje kapłanów wiedzy nieistniejącej. Co robią? Mówią. Gadają. Trują. Pieprzą. Bredzą. Puszczają dym. Mówią o czymś, o czym mówić nie można – przynajmniej mówić z sensem. Wróżbici, spin doktorzy, gadające głowy, celebryci pseudointelektu. To, co robią, to wróżenie z fusów, techniki dywinacyjne. Tarot albo Księga Przemian są wciąż znacznie lepsze.
            Średnio inteligentny psycholog albo socjolog, ksiądz lub politolog mogą w ciągu pół godziny - byleby „na wizji” - opowiadać niestworzone historie o tym, o czym sami wyczytali w gazecie lub internecie. Jak to było, że matka zabiła dziecko, mąż zabił żonę  a potem ona jego, dziadek molestował wnuczkę, kot księdza udusił lub na odwrót, syn polityka N. jest  nie dość, że żydem to jeszcze murzynem, i jeszcze gejem i zdradza męża, co źle świadczy o jego tatusiu, który jest świnią i draniem… itd.. ,itd. Ktoś nie wierzy? Internet stoi otworem: sprawdźcie wypowiedzi nadzłożonych ekspertów. Żadnych hamulców. Wyjaśnienia, interpretacje, napuszone słowa, dęte oceny i pseudohipotezy niemożliwe do sprawdzenia. Wszystko to wzięte z sufitu, ale naładowane świętym oburzeniem i moralnym potępieniem, okraszone jadowitą śliną: jakie to dno moralne to „nasze społeczeństwo” i co z tym robić. Często te „naukowe autorytety” przekraczają wszelkie granice moralne, opluwając ludzi których po prostu nie lubią lub nie akceptują na przykład ze względów światopoglądowych lub politycznych. Opluwanie przychodzi im łatwiej niż racjonalne argumenty, których nie mają.
Ćmoje boje, chuje węże - mówi dziś (oczywiście zdegenerowana) młodzież. Młodzież jest be bo brzydko mówi. Jeśli uczony nadzłożony opowiada bzdury mówiąc pięknie, gładko i elegancko – to jest ok. Stara rzecz: nie ważne co się mówi. Ważne jak. Czysta retoryka. Retoryka! Nadzłożeni są obsadzeni w roli znawców, ekspertów, tylko… nie znają się na tym o czym – chcąc niechcąc – mówią. Tacy Nikodemowie Dyzmy pseudonauki. Tacy szlachcice, arystokraci z podrobionym herbem i sygnetem z tombaku. Takich mamy uczonych na jakich zasługujemy.
            Niektórzy chcą dobrze, ale jest to problem krótkiej kołdry. Złożoność można opisać dokładnie, precyzyjnie i „naukowo” tylko w małych fragmentach, czyli – nie można jej opisać wcale. Można coś powiedzieć mądrze i sensownie o małym fragmencie – co jest mało sensacyjne, nieciekawe - albo nie powiedzieć wcale.

            3
            Wyobraźmy sobie jakiś obraz, na przykład „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki. Obraz jest szczelnie zaklejony papierem. W jednym miejscu tego papieru wycięto prostokątny otwór wielkości pocztówki. Przez ten otwór możemy z bliska i dokładnie oglądać – właśnie, co oglądać? Obraz? Nie. Tylko mały fragment całości. Ten fragment możemy dokładnie badać, określić kolory i ich rozkład, skład chemiczny farby, jej grubość i inne detale. Nic nam to nie powie o całości, o obrazie: bo obraz jest całością – albo nie ma go wcale. Tu widać istotę złożoności w aspekcie jej poznania: obiekt złożony jest heterogeniczny. Każdy jego fragment jest – lub może być inny. Skutek? Poznanie fragmentu nie daje nam poznania całości. Jeśli w oglądanym fragmencie mamy końskie kopyto, to nie możemy z tego wnioskować, jak wyglądał wielki mistrz Ulrich von Jungingen, etc. etc. Taka uroda obiektów nadzłożonych.
Nauki nadzłożone to w większości coś tak jak wyśmiewana dawniej „demokracja socjalistyczna”. Jeśli są naukami, to po co dodatek „społeczne”? To takie nauki „drugiej świeżości” jak ten słynny łosoś z Bułhakowa.
            Te niby nauki odbijają się od rzeczywistości (złożonej) jak gówno od tramwaju. Są wobec świata bezradne, nie dają nam żadnej wiedzy, poznania, skutecznych recept. Świat musimy projektować i zmieniać bez oparcia w takiej nibywiedzy.
            Wobec świata jako całości – i własnego życia – mamy tylko stare sposoby: próby i błędy, wyobraźnia, improwizacja, twórczość, „bricolage” – czyli dłubanina i majsterkowanie, gdybanie, mniemania, czyli – życie jakie jest. Nic więcej. Żadnej nauki.
Nauki nadzłożone możemy oceniać jako „interesujące” „ciekawe”, „estetyczne”, „inspirujące”  – jako zabawę lub wytwory  estetyczne: czyli tak, jak oceniamy wytwory sztuki. Nic więcej. Najczęściej są po prostu nudne. Zajmowanie się nimi to marnowanie życia. Chyba, że ktoś ma nadmiar czasu i pieniędzy.

            4
            Kiedyś nauka, w początkach jej rozwoju, opierała się na paru prostych ideach: skupienie na obiektywnych faktach. Jasny, precyzyjny język. Mówienie o doświadczanych zjawiskach. Nie wypowiadanie ocen. Racjonalność bez emocjonalności. Stawianie konkretnych, sprawdzalnych hipotez. Ich weryfikowanie lub falsyfikowanie poprzez pomiar i eksperyment.  Świadomość prowizoryczności hipotez i teorii. Formułowanie teorii sprawdzanych następnie w praktyce. Otwartość na zmiany i krytykę.
            Co dziś z tego zostało? W naukach nadzłożonych – nic. Została etykietka „nauka”, na widok której przeciętny zjadacz chleba sika po nogach. Nie wiedząc zresztą dlaczego – i tu problem.
            Wystarczy mieć przed nazwiskiem dr lub prof. (nauki nadzłożonej) – i można mówić wszelkie brednie: używać niejasnego, mętnego języka, niezrozumiałych, źle zdefiniowanych chorych pojęć, oceniać, krytykować bez żadnych podstaw, mijać się z rozumem i logiką, oczerniać lub opluwać różnych ludzi, bo ich na przykład – nie lubimy. Nadzłożony ekspert widzi końskie kopyto i z polotem opowiada nam nie tylko, jak wygląda koń, ale i kto na nim siedzi i dokąd zamierza na tym koniu jechać. Czy to nie wystarczy?
            Nauki nadzłożone, mam nadzieję, kiedyś znikną, jak liczne religie, dawne filozofie i dziwaczne doktryny. To nibynauki, które nie dają nic: żadnych realnych wskazówek praktycznych, żadnych zasad moralnych, czasami tylko ulotne satysfakcje intelektualne. Podobno młyny historii mielą powoli ale skutecznie. W tym przypadku też okaże się, że przez dwieście lat istnienia tak zwanych nauk humanistycznych i społecznych mieliliśmy plewy.

            5
            Moja konkluzja? Historia zatacza koło. Wracamy do dawnego podziału wiedzy na naukę – w liczbie pojedynczej (science) i sztuki (arts), który całkiem sensownie funkcjonuje od wieków w krajach anglosaskich. Przebieranie „sztuk” w szaty „nauk” dla zdobycia prestiżu, pozycji i pieniędzy nie udało się. Król jest nagi. Gówno odkleja się od okrętu.
            Lepiej niż psychologią, socjologią, naukami politycznymi, o teologii nie wspominając, czy sporą częścią ekonomii zająć się literaturą, sztuką, poezją, muzyką – bez udawania, że uprawiamy naukę. Bawmy się wytworami intelektu: to nie wymaga udawania, że jesteśmy „uczeni”. To zabawa bardzo demokratyczna, egalitarna: każdy może się w nią bawić po swojemu. Nie ma kryteriów, kto jest lepszy, kto gorszy. Nie naklejamy etykietki „nauka” na słoik w którym są puste, chore słowa.
            Chcesz być szamanem, oszustem, umysłowym szalbierzem? Zajmuj się pseudonaukami nadzłożonymi. Alternatywy są dwie: możesz zająć się nauką rzeczywistą – być uczonym prostakiem, albo zostać artystą. Obie są wymagające, trudne, pracochłonne. Łatwiej być kapłanem nibynauki. Kapłanem, który wcześniej czy później musi zrozumieć, że jest jak gówno, które przykleiło się do okrętu "Nauka".
I woła: płyniemy?
            Nie, dzisiaj chyba szczerzej: toniemy. 
I dobrze.

            ***

wtorek, 4 grudnia 2012


@ MYŚL DNIA.   Dziejstwo nam się plącze
i odbiega od wymarzonego scenariusza.
Często czujemy się jak goły w pokrzywach. 
Tylko pokrzywy u każdego są trochę inne.

            *

sobota, 1 grudnia 2012

Gramatyki




Jesteśmy już przy gramatyce.
A od gramatyki tylko krok do zbrodni
Eugene Ionesco

          To, że mówimy coś, nie znaczy, że mówimy o czymś. Mowa jest rodzajem gry w coś, w której obowiązują pewne zasady, na przykład gramatyka. Jeśli ktoś nie przestrzega tych zasad, wyklucza się z gry: inni nie rozumieją, w co on gra. Albo uznają, że on nie rozumie w co gra. Zasadą życia społecznego jest gramatyka. Jakaś forma gramatyki. Należy nie tylko gramatycznie mówić, ale i gramatycznie działać. Tak mówią teorie, podkreślające analogie między mówieniem i działaniem. Inaczej ludzie pomyślą o nas, że tworzymy bełkot: werbalny i  behawioralny, bełkot praktyczny. Można bełkotać bez sensu mówiąc i można bełkotać bez sensu działając. Jeśli ktoś coś zażyje albo wypije nadmiar alkoholu i wychodzi na spacer przez okno na dziesiątym piętrze, popełnia błąd. Gramatyczny. Źle się wyraził. Pardon, mówmy precyzyjnie – wyoknił się. Nasze działania – tak jak język - nie są o czymś, lecz są czymś. Jakimiś grami.
            Czy piłka nożna jest o czymś? Nie, jest czymś. Szachy są o czymś? Nie, są czymś. Jeśli ktoś gra w piłkę i daje innemu zawodnikowi pięścią w zęby, albo kopie go w brzuch, pokazuje, że nie rozumie zasad gry, albo ich nie chce przestrzegać. Ktoś przegrywa w szachy i z wściekłości wywraca szachownicę. Efekt jest ten sam: wyklucza się z gry. Schodzi z boiska. Albo go wyprowadzają.
            Tak jak w innych grach, w grach językowych mówienie czegoś nie oznacza mówienia o czymś. Zrozumienie tego jest oznaką naszego umysłowego rozwoju, postępu. Mówmy sobie coś. Tylko nie zakładajmy, że ci co nas słuchają, muszą być pewni, że mówimy o czymś. Nawet jeśli mówimy tylko coś, a nie o czymś, ważne jest to, żeby mówić zgodnie z pewnymi regułami, zgodnie z gramatyką. To nie świat tworzy mowę, ani nasz umysł. Tworzy ją gramatyka. A gramatykę ustalają ludzie: jako zasady pewnej gry. Kto nie zgadza się z gramatyką, nie zgadza się z ludźmi. 
Ktoś, kto mówi bez przestrzegania reguł języka, wyklucza się z rozmowy.
            *
            Tylko… jest pewien problem. A co z ludźmi, którzy świadomie łamią reguły pewnych gier, bo chcą wprowadzić nowe? Nie chcą grać w to co inni, lecz wymyślają lub proponują gry nowe, inne gramatyki? Los takich dewiantów nie jest lekki. Najlepsze co może ich spotkać to wyśmianie, kpiny, danie etykietki buntownika, świra, zboczeńca, psychopaty, odrzucenie… dalej mamy kamienowanie, więzienie, tortury, stos, pluton egzekucyjny…  dużo możliwości: gramatyka społeczna ma ich duży zapas dla ludzi działających niegramatycznie.
            Czasem, po latach, tym ludziom stawia się pomniki, oddaje cześć jako wielkim reformatorom, pionierom, itp. I pomyśleć, wszystko z powodu gramatyki. Nic dziwnego, że nikt jej nie lubi.

            ***