czwartek, 31 grudnia 2009

@ MYŚL DNIA. Koniec roku blisko… tak, tak, czas biegnie coraz szybciej, jak biegun północny biegnący na południe: z góry na dół.

Efektywność

            Efektywność jest miarą wartości pewnych rzeczy. Miarą efektywności w praktyce jest to, czy coś działa czy nie. Statek, samolot, łódka, lekarstwo… Łódka jest efektywna jeśli spuszczona na wodę pływa, może kogoś przewieźć na drugi brzeg jeziora, nie wymaga szczególnej troski lub kosztów przy jej używaniu. Jeśli pytamy, czy samolot jest efektywny, sprawdzamy go w praktyce: startuje, lata nad oceanem tam i z powrotem, wozi ludzi, ląduje, koszty tego wszystkiego są do zniesienia i zarabiamy na tym lataniu pieniądze. Tak jest z każdą efektywnością rozumianą jako twardy, techniczny lub biznesowy czynnik. Czyli efektywność to dobra miara. Pomaga wybierać rzeczy dobre dla nas, odrzucać nieskuteczne = złe. Przyznajmy, że tak rozumiana efektywność przyczynia się do pewnego rodzaju postępu. Jest dobrym narzędziem. To narzędzie ma też pewne gorsze strony. Idea efektywności jest neutralna wobec tak zwanych wartości, jest amoralna, zimna. Używanie wyłącznie miary efektywności budzi czasem lęk.
            Efektywność jest obosiecznym mieczem, ma dwa oblicza, jedno z nich może być straszne. Efektywna może być komora gazowa w obozie koncentracyjnym lub broń biologiczna. To ten sam rodzaj efektywności. Konkretna, dobrze mierzalna efektywność. Skuteczność. Puszka gazu C = 120 trupów; puszka gazu D = 70 trupów. Przy porównywalnych cenach wybór jest jasny. Skuteczność przede wszystkim.
            Dobrze, powiedzmy że to nie problem. Obok efektywności mamy jeszcze moralność. To dwa podstawowe kryteria stosowane w życiu. Nie musimy robić rzeczy efektywnych a niemoralnych. Problem mamy z efektywnością rzeczy, którą trudno sprawdzić konkretnym działaniem, zmierzyć. Życie składa się w większości ze zjawisk, spraw, procesów, których wyniki, i kryteria oceny są niejasne, niemierzalne: polityka, reformy społeczne, edukacja, służba zdrowia, zmienianie środowiska, postęp, itp. Albo efekty w tych dziedzinach są mierzalne, ale po długim czasie, w „długim dystansie czasu”. A jak powiedział J.M. Keynes, „w dłuższym dystansie czasu wszyscy będziemy martwi.”
            Czy więc efektywność jest miarą neutralną, niezależną od treści? Od czego zależy – trochę to śmiesznie brzmi – „efektywność efektywności” jako miary? Od wymierności, konkretności i namacalności skutków czegoś co ma być efektywne. Czyli, można wątpić w pożyteczność tej miary w dziedzinach, w których trudno coś mierzyć, ważyć, itp. Czy pytałaś/eś kiedyś o efektywność swojego małżeństwa? Albo o efektywność wychowania dzieci? Albo o efektywność tych dzieci, które wychowujesz? I w końcu – jaka jest efektywność naszego istnienia na planecie Ziemia? Czy takie pytania są dobre? W jakim sensie? A jeśli tu obowiązuje nie taka efektywność, to jak odpowiadać na takie pytania?
            Czyli efektywność ogranicza się tylko do techniki, rzeczy materialnych? Czy wolno to kryterium przenosić na inne dziedziny? Czy postęp społeczny jest efektywny? Co to znaczy? Jeśli nie mamy tu żadnego technicznego, ścisłego kryterium, to może znaczyć co chce. Tak jak i wszystkie te pojęcia z górnej półki. Łatwo nam wmówić jak działa dobre wychowanie, co to są efektywne reformy, że to co się dokonuje, to postęp… Nie potrafimy udowodnić że nie. Brak miary efektywności rzuca nas na żer sępom: demagogom, którzy pięknie mówią nie wiedząc o czym.
            Pamiętajmy przynajmniej o trzeźwej myśli J.S. Leca: »Jeśli wołają: niech żyje postęp! – pytaj zawsze: postęp czego? «
           
            ***

czwartek, 24 grudnia 2009

@ MYŚL DNIA. Refleksja nieco świąteczna. Głód powoduje jedzenie. Jedzenie prowadzi do otyłości. Otyli starają się jeść mało. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się jeść mniej. Są głodni. Jedzą więcej. Stają się otyli. Starają się je… no to zdrowych świąt.

wtorek, 22 grudnia 2009

(Nie) kradnij


          Obiecuję sobie, żeby tu nie pisać jakichś doraźnych komentarzy, nie wdawać się w dyskusje o prezydencie i premierze, o kocie Jarosława K., o tym czy Doda miała na sobie majtki, gdzie przebywa piękna Izabel z Kazimierzem, itp. Łatwo powiedzieć. Na świecie dzieją się rzeczy tak niezwykłe, że nie można się powstrzymać. Jedna z takich rzeczy zdarzyła się niedawno i myślę, że może być porównywana z przełomem kopernikańskim, odkryciem Ameryki itp. Po prostu nie można siedzieć spokojnie. Dzieje się bowiem rewolucja.
                 Do rzeczy: pastor angielski z miasta York ogłosił w kazaniu, że biedni i bezradni, na przykład świeżo zwolnieni z więzienia, mogą kraść – byle w dużych sklepach. Kazania nie słyszałem, ale po komentarzach sądząc, pastor dokładnie uzasadnił i rozbudował swoje stanowisko. W efekcie wyszło jasno: kraść można.
                Proces rozpoczęty przez pastora można określić jako reinterpretację przykazań. Proces taki może mieć charakter ciągły i stopniowy. Najpierw: możesz kraść, jeśli musisz. Potem: możesz kraść jeśli masz okazję. Potem: możesz kraść jeśli masz ochotę, albo jeśli lubisz. A w końcu: chcesz, to kradnij. Taki proces można zastosować oczywiście do różnych innych dziwnych zasad, które ludzie traktują z jakimś niezrozumiałym szacunkiem. Do reinterpretacji dokonanej przez pastora można dodać pewien domniemany kontekst, który całą rzecz wyjaśni i przedstawi w bardziej zrozumiały sposób. Proponuję takie wyjaśnienie.
                Najwyższy Autor tych reinterpretowanych przykazań był być może niepoprawnym ironistą, i miał poczucie humoru znacznie większe niż ponurzy i przesiąknięci poczuciem winy Żydzi i chrześcijanie. Być może myślał tak: opiszę kilka rzeczy które moje kreatury (stworzonka) robią na co dzień w dużych ilościach, bo przecież tak ich stworzyłem, że nie mogą tego nie robić. Przed każdą nazwą takiej czynności dodam „nie” i porządnie ich nastraszę co będzie jak złamią zakaz. Ciekawe co zrobią? Załapią się na to czy nie?
                Najwyższy Autor siedzi od wieków, patrzy i zaśmiewa się z tego, jak jego wytwory próbują sobie radzić z niepojętym i dowcipnym zadaniem. Zabawa jest przednia. Istoty niebiańskie różnią się od ziemskich poczuciem humoru. Oczywiście wyższym.
               Gdybyśmy w ten sposób przekształcili – a raczej uzupełnili - biblijne opowieści, można by bez wysiłku dokonać prawdziwej moralnej rewolucji, co okazałoby się znacznie prostsze niż myślano przez wieki. Wystarczy dostosować przykazania do ludzkiej „natury”, zamiast ją maltretować wymaganiami których taka natura nigdy nie spełni. I to właśnie robi pastor Tim Jones z miasta York. Jest pionierem. Za nim pójdą inni, jestem pewny.
              Wśród dziesięciorga przykazań jest jeszcze, jeśli pamiętam, kilka zaczynających się na „nie”. Trochę strach pomyśleć, jak proces ich reinterpretacji posunie się dalej i kolejno te nie zostaną skreślone. Mnie proszę w to nie mieszać. Chciałbym zaznaczyć, że ja tego nie sugerowałem.

              ***

niedziela, 20 grudnia 2009

Chore słowa

            Jesień, zima. Klimat zwariował, przeziębienia, choroby, świńska grypa. Nie jest dobrze. Nachodzi mnie myśl, że na domiar złego, nasz język jest chory. Pokaż język. Powiedz aaa!  Ooo, niedobrze. Język jest chory. Słowa są chore. Trzeba postawić diagnozę. Czym są chore słowa? Oto zwięzła, medyczna definicja syndromu chorego słowa.
            Po pierwsze chore słowo to abstrakcja, ogólnik, nie można pokazać palcem co nazywa, do czego się odnosi. Po drugie, kiedy je definiujemy, odsyłają nas do innych chorych słów. Po trzecie, ci którzy ich używają mają kłopoty z ich wyjaśnieniem, kłopoty takie na przykład,  jak dwa powyżej. Po czwarte, używanie takich słów prowadzi raczej do niezrozumienia niż porozumienia, bo każdy uczestnik rozmowy co innego kojarzy z „chorym słowem”, używając ich wprowadzamy chaos znaczeń. Może jeszcze coś więcej, ale i to wystarczy.
            Popatrzmy na praktyczne stosowanie chorych słów. Na chore mówienie. Na czym to polega?
            W literaturze znamy metodę „strumienia świadomości”. Świadomość sobie płynie a my rzucamy na klawiaturę słowa, które płyną po jej powierzchni. Ktoś powiedział że takie teksty są łatwe w pisaniu, trudne w czytaniu. Metoda jednak wciąż jest popularna i pozwala tworzyć dziesiątki metrów kwadratowych tekstów „literatury pięknej”.
            Proponuję stosowanie nowatorskiej metody „strumienia werbalności”. To metoda podobna do strumienia świadomości, eliminujemy tylko świadomość, a zostają słowa, które płyną, mechanicznie zderzając się i produkując nawzajem. Proste, ekonomiczne, skuteczne. Można to skomputeryzować, i już się to od dawna robi.
            Chore słowa tworzą chore teksty i chore wypowiedzi. Niemniej mogą być skuteczne.
Kiedy prowadzę naukową dysputę - zdarza się, a co - z jakimś wielce uczonym mężem (niewiastą – te również bywają uczone, ho ho), on/a rzuca mi argument:  „Między myśleniem o perspektywach teoretycznych a praktyką produkcyjną zachodzi sprzężenie zwrotne. Niewykluczone, że mogłoby to też podpowiedzieć sposób przeadresowania problemu teoretycznego. Problem ten został sformułowany na podstawie tezy, że narracja interaktywna to terminologiczna sprzeczność, jednakże wskutek tego że istniejące próby stworzenia takiej hybrydy nie mieszczą się w żadnej dotychczasowej definicji narracji, nie mogą być narracyjne.” Myśli, że mnie zagiął, nieuk, palant jeden.
            Ja mu, kurna, na to:  Drogi Kolego, ”Ciało hipertekstowe jest zwiastunem nowego świata polityki multimedialnej, sfraktalizowanej ekonomii, wchłoniętych osobowości i  (cybernetycznie) utworzonych zależności. W końcu, dlaczego ta wirtualna klasa miałaby monopolizować cyfrową rzeczywistość? Ona tylko chce stłumić twórcze możliwości wirtualizacji, przyznając tendencje technotopii nowym i bardziej drapieżnym formom cyber-automatyzmu.”
            Kurna, ale mu przygadałem, co? Ja chromole, koleś leży jak neptek! Dobrze mu tak, palantowi. Myśli, kurna, że mi zaimponuje. Mnie?!
            Oto jak działa technika strumienia werbalności. (Źródło cytatów z litości zataję).
            Czy musimy te chore słowa tropić i niszczyć jak jakieś straszne mikroby? Czy to wirusy świńskiej grypy? No dobrze, może trochę przesadziłem. Używajmy sobie tych słów w poezji, literaturze, polityce ( yes, yes, yes!), nauce (hi, hi, nawet w nauce? Może naukach? Jakich to?). Ok. Ale proszę, nie używajmy chorych słów w porozumiewaniu się z ludźmi. Jeśli podałem dobrą definicję tych słów, to one ze swojej natury są mylące, powodują więcej nieporozumienia niż porozumienia. Są szkodliwe. Wywołują zamęt, nieufność, agresję. Niszczą nasze związki z ludźmi. Już lepiej porozumiewajmy się bez słów. To możliwe. Powiedz mi to bez słów.
            Ludzie używają chorych słów bo lubią mówić, nawiązywać kontakty, imponować, wpływać, nadymać swoje ja. Ludzka rzecz. Moja też. Sam to robię. Tylko miejmy trochę świadomości, że mówienie to dobieranie słów do myśli, idei, przeżyć. Jeśli nie mamy myśli, to po co nam słowa? Może lepiej się zamknąć, robić coś fizycznie, a nie słownie? Nie wiesz o czym gadać? Umyj naczynia. Zapłać rachunek za internet. Zmień skarpety.
            Jest stary dowcip o góralskim bacy, który się skarżył ceprowi:  „wicie panocku, jo to straśnie lubiem łozprowiać, ino ni mom ło cym”.
            Baca był przynajmniej uczciwy. Bierzmy z niego przykład. Jak nie mamy o czym, nie gadajmy. Bardzo trudne do zrobienia. Musimy łozprowiać. Taka już nasza, kurna, natura. Ale jak nie mamy o czym, to wymyślamy chore słowa, słowa o niczym. I te słowa płyną, płyną…
            Czasem, jak tak uprawiamy technikę strumienia werbalności wobec osób które jej nie opanowały zbyt dobrze (na przykład nie skończyły studiów humanistycznych), nasz rozmówca patrzy na nas wybałuszonymi oczami i pyta: panie, ale o co się panu detalicznie rozchodzi?
            Dobre, zdrowe pytanie. Dobrze byłoby umieć na nie odpowiedzieć. Detalicznie.

Ps. zastanawiam się ilu chorych słów użyłem w powyższym tekście?

            ***

piątek, 18 grudnia 2009

@ MYŚL DNIA. To co wiemy, zawsze jest niepewne. To, czego nie wiemy, jest pewne. Czy nie lepiej powiedzieć sobie  "nie wiem” i mieć spokój, niż zamęczać się niepewną wiedzą?

środa, 16 grudnia 2009

Złożoność


            Tak jak chaos i teoria chaosu, teoria złożoności jest wynalazkiem ostatnich kilkudziesięciu lat. Wymyślili ją spragnieni sukcesu uczeni amerykańscy. Wiadomo – zasada „publish or perish”. Ta nowa wiedza ma dość niejasną pozycję. O złożoności nic dokładnie nie wiadomo oprócz tego że jest złożona. Same hipotezy, różne domysły, próby definicji. Nieważne. Uczeni mają swoją zabawkę.
            Teoria złożoności, mimo swoich braków, jest jednak użyteczna w praktyce. Podsuwa nam jeden wniosek: jeśli nie chce nam się myśleć o czymś, możemy powiedzieć: według teorii złożoności jest to zbyt złożone, żeby o tym myśleć. Mogę próbować, ale nic z tego nie wyniknie, to i po co myśleć? W ten sposób ta wspaniała teoria w wyjątkowy sposób ułatwia nam życie. Teoria złożoności działa też doskonale w pewnych profesjach i w pewnych przypadkach. Na przykład politycy i ekonomiści mają do czynienia ze zjawiskami z pewnością złożonymi. Jednak, jeśli polityk pragnie wygrać wybory, przekonuje nas, że on te zjawiska przenika na wylot i rozumie do głębi, wobec tego będzie nimi sterował tak jak nikt wcześniej, co dostarczy nam niezwykłych korzyści. Polityk przed wyborami ma wszystko pod kontrolą, nic dla niego nie jest zbyt złożone. Jeśli w polityce coś idzie źle, wytłumaczenie jest gotowe: rzeczywistość była zbyt złożona i nie słuchała naszych w końcu naprawdę słusznych recept.
            Ostatnio znakomicie wykorzystują teorię złożoności wybitni ekonomiści. Kilka lat temu, kiedy wszystko szło mniej więcej dobrze (czyli nie aż tak źle jak zazwyczaj), twierdzili że panują nad niezwykle złożonym światem ekonomii i finansów przy pomocy swoich precyzyjnych matematycznych instrumentów. Zachowywali się jak kowboje na rodeo, ujeżdżający dzikie mustangi. Potem pojawił się kryzys i kowboje zsiedli z mustangów, odpięli ostrogi i zaczęli wygłaszać mowy, jak złożona jest rzeczywistość i dlaczego kryzysu nie można było przewidzieć.
            Taka logika jest charakterystyczna dla teorii złożoności. Złożoność, zgodnie jak najbardziej z jej naturą, pokazuje różne oblicza, w zależności od punktu siedzenia badacza złożoności i aktualnych obrotów koła fortuny (fortuny tegoż badacza). Pewni ludzi traktują to pojęcie jak szwajcarski scyzoryk: zależnie od okoliczności wyciągają z niego jakieś narzędzie służące do konkretnego celu, a za chwilę całkiem inne narzędzie. A szkoda, bo pojęcie złożoności jest zbyt poważne i może wstrząsnąć podstawami naszego poznania świata. Wymaga głębszego namysłu i jest go warte.
            Złożoność łatwo strywializować. Posługując się schematem zaczerpniętym nieco z Orwella można powiedzieć, że: wszystko idzie dobrze, jesteśmy w siodle – dobra złożoność. Wszystko idzie źle, spadamy z konia: zła złożoność. Nad tą logiką trzeba jeszcze trochę popracować, bo jest dość oryginalna i, hm, z punktu widzenia logiki klasycznej, trochę niekonwencjonalna. Ale w praktyce skuteczna. A jeśli się komuś nie podoba… cóż nie każdy rozumie złożoną naturę złożoności.

            ***

niedziela, 13 grudnia 2009

@ MYŚL DNIA. Czy wszystko musi mieć cel? Posiadanie celów jest jak towarzystwo strażników, pilnujących żebyś nie robił tego, co robią ludzie na wolności.

wtorek, 8 grudnia 2009

Święto zmarłych idei

Publikuję tego posta dopiero teraz, ale piszę tekst w tak zwane Święto Zmarłych, nasz polski Halloween. Ma to być w założeniu, święto ludzi którzy umarli, święto pamięci o nich. Pomyślałem, że tak samo jak miliardy ludzi, umierają też idee. Idee może nie umierają (mam nadzieję) tak jak ludzie. Nie cierpią, nie muszą umierać w szpitalach, nie boją się śmierci. Ale odchodzą, znikają. Znikają słowa, pojęcia, książki, teorie, filozofie, bogowie, mity.
            Nie myślę o rzeczach ale o ideach, koncepcjach rzeczy. Na przykład gęsie pióro, telegraf żyły dość długo, pociąg parowy też, ale już takie idee jak faks czy pager zmarły bardzo młodo i dziś tylko niektórzy wspominają je z rozrzewnieniem….). Gdyby rzeczywiście umierały tylko idee takich drobnych w końcu rzeczy. Są inne przykłady, naprawdę robiące wrażenie. Przeczytałem kiedyś artykuł o historii religii. Jeszcze przed czytaniem zauważyłem długą (chyba z 80 słów) listę dziwnych imion. Po przeczytaniu okazało się, że są to imiona bogów. Różnych bogów z całego świata, z wielu czasów i epok. Wspólną cechą tych bogów jest to, że oni już nie istnieją. Kiedyś panowali, budzili lęk, trwogę. Zniknęli. Biedni bogowie, tak krótko żyją. Jak długo żyje przeciętny bóg? Kilkaset lat? Trzy tysiące? To i tak długo w porównaniu z ideami, które czasem żyją krótko jak motyle.
            Ci bogowie kiedyś władali wszystkim, składano im ofiary z tysięcy ludzi, jak w krainie Majów. Odeszli (bogowie, nie ich ofiary) w zapomnienie. Jaka szkoda. Jakie to smutne. Wspomnijmy tych wspaniałych bogów.
            Friedrich Nietzsche pierwszy powiedział że bóg umarł. Zaraz, jeden bóg?! Pomarło ich mnóstwo, może tysiące, marli jak muchy. Poczciwy Friedrich powiedział tylko jakiś banał. W końcu sam umarł, jak my wszyscy. I wszyscy ci bogowie.
            Mam prośbę. Jeśli ktoś to czyta, niech przy okazji zapali małą świeczkę za wszystkich bogów, którzy umarli. Pomódlmy się do boga, który aktualnie nami rządzi. Jego władza jest absolutna. Może wszystko. Jednak w jednym jest do nas podobny: kiedyś umrze. Jego dni są policzone. Potem zastąpi go inny bóg, i tak dalej.
            Wszystkie nasze idee przechodzą cykl życia taki jak towary na rynku.  Ludzie od marketingu doskonale to znają. Problemy i tematy którymi kiedyś żyliśmy, słowa, które kiedyś były najczęściej używane, stopniowo stają się nieważne i zanikają. Przenoszą się na cmentarz idei. Czym ten cmentarz jest? Gdzie jest? Czy martwe już idee idą do piekła? Nieba? Czyśćca? Nad tym się zastanawiam. 
            Nasze umysły stopniowo wygasają. Umierają tak jak ciała. Umierają idee, które są ich treścią. To prawa fizyki: entropia, rozpad wszystkiego, co jest pozostawione samemu sobie i pozbawione dopływu energii. Druga zasada termodynamiki. Idee to forma energii, przepływa w inne formy. Mózgi potrzebują tlenu, energii. Żeby ożywić umysły, potrzebujemy nowych idei, ciągle nowych, potrzebujemy zderzeń i eksplozji tych idei. Idee stwarzają nasz świat.  Skąd je wziąć? Czy i jak rodzą się nowe idee, jak je tworzyć? Rozmnażanie idei polega na ich łączeniu ze sobą: niekoniecznie w pary, ale w większe grupy…. To taka biologiczna ciekawostka z życia idei. Jak rozmnażają się idee.
            Czy jest jakiś ratunek przed tą entropią, wygasaniem? Rozmawiajmy, piszmy, spierajmy się, niech różne idee się spotykają, zapładniają, zmieniają, rodzą nowe. Mamy już nie tylko pióra i długopisy. Mamy świat wirtualny, który może uratować nasze idee przed śmiercią, przed wieczną zmarzliną gasnącego wszechświata. Mamy ogrom świata wirtualnego. Może prawa jakie w nim obowiązują nie są prawami fizyki? Może druga zasada termodynamiki nie obowiązuje w wirtualu? Wszystkie idee umierają. W końcu umrze też ta czy inna idea fizyki, przyjdzie nowa i stworzy świat, w którym będziemy żyli. My? Bardziej nasi potomkowie. Niech się mnożą jak idee.

            ***

niedziela, 6 grudnia 2009

ë PORADA DNIA. Noś gumowe obuwie. To pomaga, gdyby trafił cię piorun. Jesteś wtedy bezpieczny.

czwartek, 3 grudnia 2009

Kosmici na Ziemi


Kosmici wszystkich krajów łączcie się!
Marx&Spencer
            Dowiaduję się, że – ku memu zdumieniu – uczeni jednego z krajów europejskich prowadzą  od lat komunikację z… kosmitami. Korespondują, wysyłają pytania, analizują odpowiedzi. Drodzy uczeni. Mam prośbę. Może byście zawiesili na pewien czas kontakty z tymi kosmitami i użyczyli trochę zdobytych w ich trakcie kompetencji do nawiązania kontaktów z kosmitami na ziemi?
            Na Ziemi mamy mnóstwo kosmitów, z różnych galaktyk i układów gwiezdnych: Kargule i Pawlaki, katolicy i muzułmanie, mężowie i żony, Żydzi i Palestyńczycy, biali i murzyni, kobiety (te z Wenus) i mężczyźni (ci z Marsa), konserwatyści i liberałowie, rodzice i dzieci, PiS i SLD, Turcy i Kurdowie, synowe i teściowe… itd. Mnóstwo. Żyją ci kosmici na swoich planetach i boją się, że ci drudzy przypuszczą na nich jakiś kosmiczny atak. Mówią kosmicznymi językami, których kompletnie nie rozumieją nawzajem.
            Czy nie lepiej byłoby opracować jakiś system komunikacji między tymi różnymi rasami kosmicznymi? Gdyby ci kosmici dogadali się między sobą, opracowali jakiś kod intergalaktyczny? Gdyby się okazało, że mogą wystąpić pod wspólną nazwą: Ziemianie. Wtedy moglibyśmy wysłać zaproszenie do tych waszych kolegów tam w kosmosie i zaprosić ich do nas na Ziemię. Nie musielibyśmy świecić oczami i tłumaczyć, dlaczego niby jedna mała planeta, a tylu na niej kosmitów, wrogich, nieufnych, przestraszonych, bez szansy na pogadanie ze sobą?
            Uczeni: przeproście na chwilę tych z dalekiego kosmosu. See you later. Pomóżcie teraz kosmitom na Ziemi. Potem pogadamy z tymi małymi, zielonymi, z tych latających spodków. Wszystko w swoim czasie. Rozumiem, idziecie na łatwiznę: łatwiej dogadać się z tymi zielonymi niż z ziemskimi bladawcami, czarnymi, żółtymi albo czerwonymi. Ale przecież bliższa ciału koszula. Zacznijcie od Ziemi. Całym sercem jestem z wami.
            Święta Unio Europejska! Rzuć trochę kasy na grant: „Badania nad porozumieniem pomiędzy kosmitami zamieszkującymi Ziemię i ich praktyczne wykorzystanie”. To priorytet. Rozwój kapitału ludzkiego. Uczonych ci u nas dostatek. Tylko euro mało. Może by się tak dogadać w tej sprawie? Kosmici z całej Ziemi czekają.

            ***

środa, 2 grudnia 2009

ë PORADA DNIA. Przed nadejściem huraganu policz włosy na głowie. Łatwiej ci będzie ocenić straty.