wtorek, 30 marca 2010

Metawiedza

Toniemy w morzu informacji, umierając  z pragnienia wiedzy
John Naisbitt
             To, że żyjemy w wieku informacji to banał. Mamy świat ani realny, ani całkiem wirtualny, lecz wirealny: świat który jest syntezą obu. Mamy społeczeństwo informacyjne, według  typowych definicji takie, w którym co najmniej 50% ludzi czynnych zawodowo pracuje przy przetwarzaniu informacji. Ale informacji i tak jest zbyt dużo, ci ludzie jej nie przetworzą, przynajmniej nie tymi środkami jakie mamy teraz. Potrzebujemy innej informacji, potrzebujemy wiedzy o wiedzy, metawiedzy. To wiedza całkiem inna niż ta, którą już krytykowałem. To nie wiedza dla kujonów, maniaków informacji, pedantów, kolekcjonerów. To wiedza, która jest też - według coraz modniejszego określenia - metakompetencją. Nie potrzebujemy wiedzy „że”. Potrzebujemy wiedzy „gdzie” (…znajduje się wiedza, której poszukujemy).
            Cytuję wyżej futurologa Johna Naisbitta. Chętnie sam wystąpię w roli futurologa, w związku z Internetem i naszym wirealnym światem. Dziś podstawowym narzędziem internetowym są wyszukiwarki, z Google na czele. Już chyba gdzieś napisałem, że być może kiedyś czas będzie się określało jako „przed Google” i „po Google”. Ale to się może zmienić. Jeśli wodospad, ta zwielokrotniona Niagara informacji się nie zatrzyma, problemem nie będzie już wyszukiwanie, ale selekcja, filtrowanie i dobieranie informacji wiedzy. Hitem Internetu nie będą już wyszukiwarki, ale selektory – albo jak tam się będą nazywać w którejś ich generacji. Przewiduję, że to będzie następna rewolucja w Internecie: nie wyszukiwarki, ale programy filtracyjne, selekcyjne, ewaluatory informacji, dobieracze wiedzy do naszych zadań i problemów. Określimy problem a selektor dobierze nam wiedzę do tego problemu. Proste, prawda? Sam próbuję nad czymś takim pracować. Taki program to coś w rodzaju doradcy poznawczego. Łatwe to nie jest. Funkcja selektora wymaga metawiedzy i jej skutecznego implementowania w programach internetowych. Oczywiście już się to robi, ale perspektywy są ogromne.
            Zadania tego typu zalicza się dziś do „zarządzania wiedzą”. Niektórych ta dziedzina fascynuje, inni ironizują, że to kolejna modna nazwa na jakieś tradycyjne „bibliotekoznawstwo”. Ale niedługo żarty się skończą i zaczną schody. Będziemy musieli zarządzać wiedzą, w bardzo złożony, nieznany jeszcze i wymagający sposób. Jeśli nam się nie uda, pochłonie nas chaos, niekoniecznie w tym pozytywnym sensie. 
            Wszystko przed nami. Metawiedza to szczególna kompetencja: na pograniczu zdolności intelektualnych i emocjonalnych oraz  umiejętności zarządzania wiedzą, bardziej technicznych. Metakompetencja złożona z wielu składników miękkich i wielu twardych, technicznych. To umiejętność tylko dla orłów – i te orły stworzą kolejny rozdział i epokę wirealnego świata.
            Dysponować metawiedzą, to umieć odróżnić informację od wiedzy, a potem – wiedzę wartościową od bezwartościowej. Wiedzieć, że nie warto uczyć się szczegółów pewnej dziedziny, skoro nie warto interesować się całą tą dziedziną. Na przykład dlatego, że jest skazana na zanik, nie ma przyszłości, jak kiedyś alchemia czy astrologia albo wkrótce teologia lub psychologia: rzekome nauki, które utraciły swój przedmiot, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Czyli, metawiedza to prawdziwa mądrość, wiedza wyższego rzędu. Jej funkcją jest to, o czym pisze Naisbitt: ratować przed utonięciem w morzu informacji i dawać prawdziwy wgląd w porządek problemów jakie musimy rozwiązać. Dzięki metawiedzy nie zaśmiecasz sobie umysłu wszelkimi informacjami jakie można zebrać, bo „mogą się przydać”. Nie studiujesz latami zawiłości dziedziny techniki, która odchodzi do historii, jak na przykład konstrukcja lokomotyw parowych lub silników dwusuwowych. Metawiedza to selekcjonowanie śmieci – umysłowych, informacyjnego spamu.
             Pytanie: jak tworzyć metawiedzę – to jest prawdziwe pytanie. Odpowiedź już jest, ukryta w chaosie informacji, w Chaosie – w moim, specyficznym rozumieniu. Jak ją tam znaleźć i wydobyć? A to właśnie zadanie metawiedzy.

            ***

czwartek, 25 marca 2010

@ MYŚL DNIA. Miał w głowie tyle wiedzy, że nie starczyło już miejsca na myślenie.

wtorek, 23 marca 2010

Zamiana celów i środków, czyli ekologia

            Te uwagi nie powstałyby, gdybym niedawno nie odwiedził jednego z tych dużych hipermarketów z meblami, narzędziami i co tam jeszcze w nich jest. Wszedłem to obejrzeć, nie miałem nawet zamiaru nic kupować. Trafiłem na dział z żarówkami. To co mnie uderzyło to to, że nie było tam praktycznie żarówek - takich „normalnych”, o przeciętnej lub dużej mocy, takich, jakich używają przeciętni ludzie, aby oświetlić porządnie pokój, miejsce pracy, stół do jedzenia. Były tylko żarówki ekologiczne, z wielkimi informacjami: jakie są słabe, jak mało zużywają energii. Ekologiczne żarówki. Nie oświetlają, ale oszczędzają przyrodę. Że ktoś wymyślił żarówkę, żeby było jasno? Nieważne. Te żarówki to przykład ogólniejszego zjawiska: ktoś narzuca nam swoją koncepcję życia, zmuszając do rezygnacji z czegoś, czego ludzie dopracowali się własnym rozumem, pracą, wyobraźnią, po to żeby życie zrobić lepszym. W imię czego mamy rezygnować z życia tu i teraz? Konkretnie, dlaczego mam ślepnąć przy moim biurku, pod ciemną ekologiczną żarówką, bo innej nie mogę kupić? Dla jakich wartości? Dla przyszłości? Skąd wiemy jaka ta przyszłość będzie? Dla potomnych? Tym mniej wiemy jacy oni będą i czy w ogóle będą?
            Zaprzeczanie życiu tu i teraz w imię czegoś, co być może będzie jest absurdem, z którego wyśmiewali się filozofowie od starożytności. Możemy uprawiać ascezę i na przykład zagłodzić się na śmierć po to, aby nasz praprawnuczek mógł sobie kupić większy samochód (może już z napędem atomowym lub coś podobnego?). Będzie tym samochodem rozjeżdżał żabki i traszki na przyszłych autostradach (a może ich nie będzie, ekolodzy nie dopuszczą do budowy?). Będzie się śmiał z tego, jakim prymitywem był jego prapradziadek - jeśli go to cokolwiek będzie obchodziło. A jeśli znacznie wcześniej przywali w nas jakaś zbłąkana planetoida i nasza piękna planeta nieco się rozleci? Po co nasze poświęcenie, nasza miłość „natury”, która stawia ją ponad nami?
            Przerażający jest sentymentalizm ekologii… Ewolucja Ziemi to miliardy lat hekatomby, w której życie ginęło w skali kosmicznej i nie było komu nad tym biadać. Ginęły miliardy żywych istot, miliony odmian, rodzajów, gatunków. Narodziny, cierpienie, śmierć. Kosmiczna rzeźnia…  Aż wyewoluował szczytowy gatunek żywy: homo ecologicus, którego pierwszą troską jest to, jak odmówić przyjemnego życia gatunkowi homo sapiens w imię ocalenia różnych zwierzątek, roślinek i malowniczych zakątków, które wkrótce zginą jak zginęło wszystko przed nimi. W imię, no właśnie, czego jeszcze? Ekolodzy wiedzą lepiej…
            Biblia nie jest księgą, którą specjalnie cenię, jednak biblijny nakaz „czyńcie sobie ziemię poddaną”  przekonuje mnie znacznie bardziej niż ekologiczne emocjonalne spazmy… Te spazmy są niestety skuteczne jeśli chodzi o zatruwanie nam życia tu i teraz.
            Zastanawia mnie logika tak zwanej głębokiej ekologii. Raczej brak głębszej logiki. Ekolodzy to duże dzieci, którym przyśniło się, że są odpowiedzialni za cały świat. Potrafią przewidzieć jaki on będzie – znają przyszłość. Znają też jedynie słuszny system wartości, w którym to co nieludzkie – nawet martwa, nieświadoma przyroda, jest ponad ludźmi. Ludzie to tylko nędzne narzędzia, które można zużywać dla dobra Natury. Stracisz wzrok czytając przy ekologicznej żarówce? Nieważne, dzięki temu muszka owocówka na Madagaskarze pożyje sobie dzień dłużej. Nawet najbardziej mroczna średniowieczna teologia nie była tak wroga człowiekowi, jak to. Ekologia to w istocie odmowa refleksji nad elementarnymi wartościami. Oderwanie od życia. Romantyczny obłęd.
            Ważne jest to że, jak zwykle zresztą, robi się z nas idiotów używając tym razem manipulacji mentalnych, emocjonalnych. W końcu, naprawdę nie chodzi mi o te żarówki. Ludzie sobie z tym poradzą, jak zwykle. Zamiast jednej kupią trzy i oświetlą nimi to, co trzeba. Większe będzie marnotrawstwo materiałów, więcej wysiłku i kłopotów dla nas, w efekcie – bardziej zniszczymy środowisko. Potrafimy sobie radzić z absurdem: dlatego górujemy nad „przyrodą”. Ale Natura zostanie ocalona. Nie ta naturalna, faktyczna natura, która zginie prędzej czy później jak my wszyscy. Wygra „natura” jako idea w głowach ekologów, jako bóg w którego wierzą, albo jakiś ersatz boga…
            Ważne jest co się dzieje na świecie: funkcjonują w najlepsze nowoczesne narzędzia mentalnego przymusu, terroru: poprawność polityczna i ekologia: żelazna logika (czyli paranoja) i przeciwna nam, antyludzka etyka. „Przemoc symboliczna”. Połączenie gorsze niż zaraza. Przyroda więcej warta niż ludzie, przysłowiowe już żabki, traszki i motylki więcej warte niż życie dzieci. A przeciętny człowiek boi się powiedzieć, że coś tu nie gra, że to jakiś idiotyzm. Nie wierzycie? Ciekawe jakie będą komentarze do tego tekstu: przewiduję: ekolodzy wdepczą mnie w ziemię. Za takie poglądy u ekologów można by spłonąć na stosie. Jedno nas tylko ratuje: stosy są nieekologiczne. To może jakaś inna kara, co?
            Wiecie co ekolodzy? Idźcie na swoje drzewa! A nam oddajcie porządne żarówki. Może one nas oświecą na tyle, że zrozumiemy, o co naprawdę wam chodzi. Może wy też zrozumiecie?

ps. Co do kary: jaka kara byłaby ekologiczna? Proszę o sugestie. Liczę na ekologów.

            ***

czwartek, 18 marca 2010

ë PORADA DNIA. Wbijając młotkiem gwóźdź połóż palec na główce gwoździa. W ten sposób młotek mniej się niszczy.

wtorek, 16 marca 2010

Dźwignia umysłowa

            W książkach Richarda Dawkinsa spotkałem określenie „dźwignia świadomości”. Nie wiem czy to autor je stworzył, ale bardzo mi się spodobało: połączenie czegoś prymitywnie fizycznego z czymś niematerialnym i nieuchwytnym. W dodatku ten prymitywny materialny przyrząd podważa coś „umysłowego”, „duchowego”. Wspaniałe narzędzie…   Osobiście wolę tę ideę nazwać szerzej, „dźwignią umysłową”, żeby oznaczała narzędzie do podważania wszelkich faktów umysłowych, na przykład przekonań, opinii, poglądów i teorii.
            Czym jest taka dźwignia, jak działa? Dźwignia umysłowa stosuje się do czegoś solidnego, twardego, porządnego, ładnego, co „jakie jest każdy widzi”. Podkładamy pod to dźwignię, naciskamy i łup: Coś co „jakie jest każdy widzi” przewraca się do góry nogami, pokazuje całkiem inną stronę. Skutki bywają szokujące. Dlatego mało kto lubi być obiektem do którego stosuje się dźwignia umysłowa. Lepsze wiertło u dentysty.
            Skąd się u mnie wzięła ta pasja do takich dźwigni? Chyba się domyślam. Prawie każdy z nas kiedyś w dzieciństwie miał taką zabawę – ja w każdym razie tak. Kiedy zobaczyłem jakiś duży, płaski kamień, pytałem: ciekawe co jest pod nim? Najczęściej przy pomocy jakiegoś patyka podnosiłem ten kamień i przewracałem na drugą stronę. Widok jaki się ukazywał, był zazwyczaj ohydny i przerażający. Masa splątanych białawych lub bladych korzeni, łodyg i kłączy. Jakieś robale, dżdżownice, stonogi, gluty i wszelkie inne paskudztwo. Niektóre w popłochu rozbiegały się na wszystkie strony a ja odskakiwałem z obrzydzeniem. Ale doświadczenie było ciekawe. Może dlatego nieraz je powtarzałem. Może dlatego lubię ideę „dźwigni umysłowej”.
            Już dość dawno temu wymyśliłem ideę maszyny która z pewnością pełni funkcje dźwigni umysłowej. Ta maszyna to małe, zgrabne urządzenie o nazwie »POFATOR«. Urządzenie jest przedstawione na rysunku wyżej.
            Nazwa pochodzi od „podważacz faktów oczywistych”. Jak działa POFATOR? Bardzo prosto. Wrzucamy do niego oczywisty fakt. Maszyna wydaje krótki pisk, mruga dioda kontrolna. Ze szczeliny u dołu urządzenia wychodzą… Tak, tu mam niestety problem. Właściwie to nie wiem co wychodzi. Coś jakby pytania, znaki zapytania, jakieś bezsensowne figury, znaki. Jest to zupełnie nieoczywiste!. Wygląda mało estetycznie i niesympatycznie. Będę próbował to zmienić, popracuję nad algorytmem działania urządzenia. Póki co, jestem w kropce. Nic oczywistego nie przychodzi mi do głowy. Wygląda na to, że z POFATORa  nie mogą wyjść kolejne fakty oczywiste, to by zaprzeczało jego idei. Więc co? Nie wiem.
            Podważanie faktów oczywistych to naprawdę brudna robota. Niewdzięczna. Niszczymy coś przytulnego, ładnego – oczywistego, i co z tego mamy? Obrzydzenie, strach, szok. Tak jak przy tym przewracaniu kamieni na drugą stronę. Lepiej być grabarzem. Albo sprzątać toalety publiczne. Albo opróżniać śmietniki. Takiej roboty chwyta się tylko ktoś kto jest w sytuacji przymusowej: bezrobocie, kompletna bieda, brak perspektyw… Ale czy takich ludzi dziś mało? Jakoś trzeba żyć. Nie żyjemy w łatwych czasach, tonący POFATORa się chwyta. Dla takich ludzi przeznaczam mój wynalazek. Będę nad nim oczywiście pracował, powstaną kolejne wersje, wszystko po to, żeby podważanie faktów oczywistych było szybkie, wygodne i w miarę przyjemne. Jeśli ktoś to przeczyta, proszę o jakieś przykłady podważania faktów oczywistych. Można je wbudować w oprogramowanie POFATORA, co podniesie jego sprawność.
            Jest dla mnie OCZYWISTE że jest jakaś nisza rynkowa, w której posługiwanie się POFATORem może być świetnym biznesem.

            ***

sobota, 13 marca 2010

Kamień

            Podobno Arystoteles napisał: „kamień znaleziony w rzece znajduje się we wnętrzu twej duszy”. Przez całe lata dociekałem i rozmyślałem, co też Filozof mógł mieć na myśli? Co ma wspólnego rzeka z moją duszą? Czym jest dusza? Co to jest ten kamień? Nie dawało mi to spokoju. W pewnym momencie nie wytrzymałem. Wyjąłem kamień z mojej duszy i wyniosłem go na śmietnik. Jest mi dużo lżej na duszy.       
            A rzeka mnie już nie obchodzi. Niech sobie płynie gdzie chce.
           
            ***

czwartek, 11 marca 2010

@ MYŚL DNIA. Rzeczywistość jest bardzo prosta. To słowa ją komplikują.

wtorek, 9 marca 2010

Możliwości

            To, co nazywamy ludzkimi możliwościami, to przedziwna rzecz. Nie wiadomo, czym są, bo… w zasadzie ich nie ma. Są tylko możliwe, czyli niewiadome. Mogą być zrealizowane albo zaprzepaszczone. To zależy. Każdy człowiek, nawet najbardziej genialny z nas, może przeżyć sto lat realizując minimum swoich możliwości. Bo na przykład żyjemy w fatalnych warunkach społecznych, gdzie to, co możemy, co moglibyśmy – nikogo nie obchodzi. Wskaźnik poziomu wykorzystania naszych możliwości jest miarą jakości społeczeństwa i kraju w jakim żyjemy. Jest jedną z miar jakości życia.
            Nasze możliwości to dynamit, to bomba wodorowa. Nikt z nas nie jest w stanie wyobrazić sobie, jaki byłby nasz świat, gdyby możliwości, potencjał prawie 7 miliardów ludzi został wykorzystany w pełni. Dlatego myślmy, ile z tych możliwości jest wykorzystane. I co z resztą? Co trzeba zrobić, żeby je zamienić w pożyteczne efekty?
            Mówimy, że człowiek jest zdolny do wszystkiego. Uważamy, że to taki oklepany zwrot. Ale to prawda. Przecież nasze możliwości to rzecz nie tylko pozytywna. Mamy różne możliwości. Może powinniśmy się cieszyć, że nie są wykorzystane? Statystycznie połowa z nich to może siły zła, siły piekła, które powinny spać w nieskończoność. Kto powiedział że mamy tylko dobre możliwości? Czy nasz świat jest naprawdę taki piękny, czy to naprawdę jest wonderful world? Wobec tego problem: wyzwalać wszystkie możliwości, licząc że dobre przeważą? Ponosić skutki wykorzystania dobrych możliwości w postaci tych potencjalnie złych? Tłumić wszystkie? Nie ma róży bez kolców. Tylko, ilu ludzi zgodzi się na marnowanie siebie, swojego potencjału bo „być może zostanie on źle wykorzystany”, bo będą jakieś uboczne, złe skutki, więc najlepiej nic nie robić? Nie znam takich ludzi.
            Możliwości – ich wykorzystanie - łączą się z tym, co podobno najbardziej upragnione: ze szczęściem. Filozofowie utylitaryści głosili zasady, które można streścić jako: największe szczęście dla największej liczby ludzi. Łatwo się zgodzić. Trudniej powiedzieć, skąd to szczęście wziąć? Jak je osiągnąć? Myślę, że trzeba by dodać drugą zasadę, bardziej narzędziową, która mówi, że droga do realizacji powyższej zasady wymaga „największego wykorzystania możliwości największej liczby ludzi.” Na nasze szczęście trzeba zapracować. W taki sposób, który angażuje wszystko co najlepsze. Wymagania są największe. Szczęścia zazwyczaj nie osiągamy tylko leżąc pod gruszą, choć może powinniśmy. Wobec tego: nie marnujmy możliwości. Nie marnujmy siebie. Też łatwo powiedzieć. Ale warto pomyśleć: być może szczęście to właśnie, po prostu maksymalne wykorzystanie własnych możliwości, jakaś forma samorealizacji?   
            Hipoteza: społeczeństwa maksymalnie wykorzystujące możliwości swoich członków, dające im największe szanse, to społeczeństwa najszczęśliwsze? Podrzucam tę hipotezę socjologom. A może już wiemy sporo na ten temat? Badania nad szczęściem trwają intensywnie od lat.
            Jedno jest pewne: poczucie, że nasze możliwości (nieważne jakie – z góry nie wiemy) są niewykorzystane, jest bardzo dotkliwe. Doświadczenie „marnowania się” nie jest łatwe do zniesienia. To poczucie marnowania życia. To nieszczęście.
            Jestem ciekawy jak powszechne jest to poczucie. Tu, gdzieś blisko, pomiędzy nami. Może uda się dołożyć jakąś małą diagnozę do tego, jakim społeczeństwem jesteśmy?
            Proponuję kolejną ankietę, właśnie na temat poczucia wykorzystania naszych możliwości. Ankieta obok. Pomyśl, kliknij w jedną wybraną odpowiedź. Kiedyś zastanowimy się nad wynikami. Jaka część tego, co moglibyśmy, jest marnowana?

            ***

poniedziałek, 8 marca 2010

ë PORADA DNIA. Nie wtrącaj się do samego siebie. Jesteś czymś, na czym się nie znasz.

piątek, 5 marca 2010

Otwarci? Zamknięci?

             Kiedyś otworzyłem, a niedawno zamknąłem moją małą ankietę, dotyczącą pytania:
„Jacy jesteśmy my, Polacy, w głoszeniu swoich poglądów i opinii?”
            Było pięć alternatywnych odpowiedzi. Liczba osób które odpowiedziały na ankietę jest, prawdę mówiąc, minimalna bo liczy 18, ale wyniki ciekawe, choć mało pochlebne. Oto ich układ:
­   wybitnie odważni, bezkompromisowi - 0
­   otwarci i szczerzy - 0
­   różni, nie mamy wyraźnej skłonności - 4
­   ostrożni, trudno nam mówić co myślimy - 8
­   tchórzliwi, bojaźliwi, zamknięci w sobie - 6

            Wyniki – ze statystycznego punktu widzenia oczywiście mało wiarygodne, minimalna grupka odpowiadających, a to co oceniamy - bardzo subiektywne. Bo co to znaczy bezkompromisowość w głoszeniu opinii, albo zamknięcie i tchórzliwość, co to znaczy że ludzie są „otwarci” jakie to ma to ma znaczenie i czy w ogóle ma? (ciekawe, w końcu sam to wymyśliłem, a niech to).  Może otwartość to narcyzm i egoizm? Co kogo obchodzi nasza otwartość? Może lepiej nie być otwartym, bo ktoś się otwiera, maksymalnie, otwiera się na oścież jak brama w przeciągu, a w środku, za bramą… nic. Pustka… Człowiek „zamknięty” to człowiek tajemniczy. Intryguje nas. Co on w sobie zamyka? Co w nim jest? W ten sposób stosuje strategię życia dającą mu pewne korzyści, interesuje ludzi. Jeśli czegoś nie wiemy o kimś, ten ktoś jest bardziej atrakcyjny, wywołuje niepewność, napięcie. Jeśli jest otwarty, wiemy o nim wszystko. A to wszystko to często – nic. Nic w nim nie ma. „Zamknięcie” to taka strategia życiowa: lepiej, żeby ludzie nie wiedzieli o mnie wszystkiego. Całkiem rozsądnie.
            A czy odwaga i bezkompromisowość w głoszeniu swoich poglądów zawsze jest cnotą? Albo czy jest rozsądna? W niektórych miejscach i czasach można za taką odwagę drogo zapłacić, więc czy możemy jej wymagać od innych? Jako naród mamy tu swoje doświadczenia. Zresztą, nawet bezkompromisowość „prywatna”, w wypowiadaniu poglądów na czyjś temat też nie jest taka miła. A jak nam ktoś wygarnie baaardzo odważnie parę rzeczy o nas, których wolelibyśmy nie słyszeć? Tacy odważni nieczęsto są lubiani. Czyli – jako strategia życiowa, też wątpliwe?
            W odpowiedziach na ankietę – zakładam optymistycznie że ona jednak mówi coś ważnego - widać raczej nasze tradycyjne kompleksy, rozczarowania sobą i niezbyt dobrą samoocenę. Czyli: raczej ostrożni, zamknięci, bojaźliwi. Może jak zwykle narzekamy, zrzędzimy? Mamy taki schemat widzenia, wzór? Ale też zachowania typu otwartość - zamkniętość to właśnie sprawa kultury, jej wzorów. Poddajemy się wzorom i w pojedynkę nic na to nie poradzimy. Oceniając nasze zachowania diagnozujemy naszą kulturę, formę, która nas stworzyła, w której zostaliśmy „odlani”.  
            Ważna wydaje mi się w tych zachowaniach „otwarte – zamknięte” inna rzecz. Otwartość własnych poglądów i postaw to bez przesady podstawa cywilizacji, kultury, demokracji. Możemy doskonalić świat społeczny pod jednym warunkiem: że interesy różnych ludzi żyjących w tym świecie są wypowiadane, głoszone, że je słychać. Nie szkodzi, że są sprzeczne, zawsze takie będą. Jeśli będziemy milczeć, kiedy pytają nas o sprawy ważne, o nasze podstawowe interesy a my milczymy, obojętnie dlaczego – nie miejmy pretensji. Milczymy – nie istniejemy. Tak to wygląda z punktu widzenia politycznego, społecznego i kulturowego.
            Ci, którzy nie mają głosu – w świecie społecznym nie istnieją. Dlatego nie są ważne psychologiczne dywagacje dlaczego jesteśmy otwarci lub zamknięci, skąd nam się to wzięło i jakie mamy z tym problemy. Otwartość to fakt społeczny, a nie psychologiczny i to jest ważne. Otwartość jest przecież relacją wobec ludzi. Nie możemy być otwarci, kiedy jesteśmy sami. Z wyższego punktu widzenia minimum otwartości to warunek naszego istnienia w świecie ludzi. Istnieć to mówić.
            Wobec tego: bądźmy sobą. Nie bójmy się. Róbmy swoje. Takie proste. I tak trudno to zrobić. Mój wniosek: róbmy dokładnie odwrotnie niż pokazuje moja ankietka. Odezwij się do cholery. Wykrztuś z siebie to, co jest dla ciebie ważne! Daj głos!

            ***

czwartek, 4 marca 2010

@ MYŚL DNIA. Przeszłość nigdy nie wraca. Prosta, niby zrozumiała myśl. Dlaczego prawie nikt nie pojmuje jej konsekwencji? Prawie nikt nie rozumie, co z tego wynika? I jak to zastosować w naszym życiu? Właśnie: jak?