niedziela, 28 lutego 2010

O dwóch złych bogach


            Na początku był Chaos. Był on pięknym nieskończonym dywanem, w którym były wszelkie możliwe nici i wszelkie możliwe wzory. Ponieważ było w nim wszystko, był w nim również Zły Bóg. Udało mu się wydostać z Chaosu i ujrzeć go z zewnątrz. Zachwycił się jego pięknem a ponieważ był zły, zapałał zazdrością i zapragnął stworzyć coś jeszcze piękniejszego. Jednak Chaos mieścił w sobie wszystko i nic nowego nie mogło już powstać. Wobec tego zły bóg powyciągał z Chaosu niektóre nici, a z braku, jaki się pojawił, powstały wzory. Nici wyciągnięte z Chaosu zły bóg zwinął w kłębek i odrzucił. Z tych nici powstał drugi zły bóg. Był on bardziej ograniczony i mniej skomplikowany niż pierwszy - powstał przecież nie z Chaosu, lecz z jego kawałków, skradzionych przez pierwszego boga.
            Drugi zły bóg nie widział Chaosu i jego piękna: był na to zbyt głupi. Mógł tylko zobaczyć wzory jakie poukładał sobie pierwszy bóg. Pomyślał, że to piękna zabawka i zapragnął odebrać ją pierwszemu bogu lub zniszczyć. Zaczął ukradkiem wyciągać nici z wzorów tworzonych przez pierwszego złego boga i rozrzucać je wszędzie tak aby popsuć wzory które i tak były tylko nędznym naśladownictwem Chaosu.
            Tak więc pierwszy bóg zniszczył Chaos, aby skonstruować niedoskonałość. Drugi niszczy tę niedoskonałość aby zrobić z niej jeszcze większą. Obaj bogowie nienawidzą się i robią sobie na złość. Pierwszy wytwarza swoje nędzne wzory by udowodnić drugiemu że może zrobić coś co dorównuje Chaosowi. Drugi z nienawiści niszczy wzory pierwszego. Bawią się w ten sposób ze sobą od tysięcy lat, tworząc i niszcząc nasz świat i nas samych.
            Chaos znosi to wszystko cierpliwie wiedząc, że jego obojętność jest najdoskonalsza: nic co z niego bierze początek nie może jej zakłócić. Czy rzeka spływająca z gór może popłynąć z powrotem aby zatopić swoje źródło?
           
            ***

sobota, 27 lutego 2010

ë PORADA DNIA. Zapiszmy się na kurs szybkiego czekania. Ile czasu można by zaoszczędzić!

środa, 24 lutego 2010

@ MYŚL DNIA. Ciekawe ile myśli ma przeciętny człowiek na miesiąc? Tydzień? Ok, będę optymistą – na jeden dzień? Nie mam na myśli krzywej EEG, która określa aktywność mózgu. Chodzi mi o myśli. O prawdziwe myśli.

niedziela, 21 lutego 2010

Wymiatanie słów

            Jestem maksymalnym zwolennikiem minimalizmu: w sztuce, architekturze, urządzaniu wnętrz. Estetyka, wygoda, przestrzeń w której można oddychać i żyć. Ale nie tylko. Minimalizm to wolność. To ogólna zasada i postawa życiowa, którą można stosować do wielu innych rzeczy w życiu. Na przykład słowa. Żyjemy w otoczeniu miliardów słów. Gdyby były materialne dawno byśmy się wśród nich udusili. Morze, ocean słów. Nasza kultura to kultura/kult druku, jego fetyszyzacja. Komplementem jest powiedzenie że ktoś ma ogromny „zasób słów”. Ma, i co z tego? Po co mu te słowa? Czy za nimi się coś kryje? Może zasób słów to coś jak mydliny, z których można ubijać pianę. Bijmy, bijmy. Mędrcy mówią, że większy zasób słów to lepsze rozumienie rzeczywistości. Rzeczywistości? A co to jest? Naszą rzeczywistością są słowa. Jean Baudrillard pisał: rzeczywistość nie istnieje. Może. Ale skutecznie zastąpiły ją słowa. Kto nie wierzy niech się wybierze na pierwszą lepszą konferencję naukową. Tam słowa leją się jak potężne rzeki. A rzeczywistość? Ależ, dżentelmeni  nie mówią o takich rzeczach. 
            Czy można żyć minimalizując liczbę słów; czy można przekształcić słowa Miesa van der Rohe mniej znaczy więcej w: mniej słów znaczy więcej (życia)?
            Trochę mi głupio, w końcu sam piszę tu te posty i mnożę słowa, więc nie chcę w nikogo rzucać kamieniem. Nie mogę oprzeć się pokusie stworzenia nowego słowa: to słowo dewerbacja. Oznacza proces likwidacji zbędnych słów, usuwania ich, po to, żeby stworzyć przestrzeń do myślenia. Minimum słów, maksimum myśli. Bo do myślenia wcale nie trzeba słów. Myślenie to proces w gruncie rzeczy prymitywny, przebiega gdzieś na poziomie neuronów, gleju i podobnych substancji. Słowa nie są do myślenia niezbędne, w słowa ubieramy rezultaty myślenia. Filozofowie mówiący że język jest wszystkim, to jacyś dziwni metafizycy. Pochrząkiwanie, pomruki i kwiki, których używamy do wywierania wpływu na innych ludzi uczynić istotą rzeczywistości. To dopiero fantazja. Język jest jak mozaika z pięknych kamieni. Jest sztuką układanie takich mozaik, ale myślenie jest w szczelinach pomiędzy kamieniami, wydobywa się stamtąd. Im większe szczeliny, tym więcej myśli. Język służy do komunikacji, po to powstał, myślenie było wcześniejsze, starsze. Zwierzęta też myślą tylko nie potrafią mówić. Inaczej nie przetrwałyby.
            Są ludzie którzy specjalizują się w układaniu mozaik ze słów – pisarze, poeci. Niektórzy robią to pięknie. Ale czy myślą? Niekoniecznie. W tym układaniu mozaik ze słów są też zwykli rzemieślnicy. Powiedzmy że to ci, którzy układają panele w mieszkaniach. Albo kostkę brukową. Większość dziennikarzy to tacy rzemieślnicy. Kostka brukowa. Stawka od metra kwadratowego (tekstu). Tak zwani uczeni również produkują ogromne połacie tekstów. Zwłaszcza przeróżne nauki humanistyczne, społeczne, filozofia, ideologie. Setki metrów kwadratowych. Kostka brukowa.
            O tej kostce nie mówię wcale złośliwie. Układanie kostki jest pożyteczne, pomaga chodzić twardo po ziemi i mieć dobry kontakt z otoczeniem. Teksty wprost przeciwnie. Do układania kostki trzeba mieć jakieś kompetencje, do układania tekstów niekoniecznie.  Dziś układać piękne wzory ze słów potrafi komputer. Może nie tak jak Szekspir albo Rilke, ale komputery szybko robią postępy. Z myśleniem idzie im gorzej. Słowa są jak meble w pokoju. Mogą go zagracić tak, że nie da się w nim poruszać – ani myśleć.
            Amerykanie mają wygodne pojęcie decluttering, czyli odśmiecanie. Decluttering w odniesieniu do słów to właśnie dewerbacja w odniesieniu do pojęć, odsławianie. Wyrzucamy słowa na śmietnik. Gdyby martwe dziś słowa stały się widoczne, to ziemia byłaby pokryta nimi jak morskie brzegi w Ameryce pokładami guana. Werbalnego guana mamy mnóstwo. Za dużo. Potrzebny jest minimalizm. Potrzebna jest dewerbacja we wszystkich możliwych dziedzinach.  
            Czy jeśli giną jakieś słowa to ginie też myślenie? Też niekoniecznie. Jedne słowa giną, inne się pojawiają. Dla myślenia to obojętne. Wniosek: ono nie jest związane ze słowami. Słowa to tylko przypadkowe pudełka, w których transportuje się myśli. Człowiek kochający słowa to ktoś, kto kupuje potrzebne mu nowe buty, wyrzuca je, a pudełko stawia na półce w pokoju aby go ozdobić.
            Wyobrażam sobie, że gdzieś tam, nie wiem gdzie, istnieje cmentarz martwych słów. Odkąd istnieje język, a raczej setki, tysiące języków, słowa w tych językach rodzą się i umierają, a potem składane są na tym cmentarzu. A może rozpływają się gdzieś, to nieważne. Ale kiedyś były, żyły w ludzkiej mowie. Były mówione. Słowa są jak ludzie. Wiele słów jest wprowadzanych w życie przez ludzi twórczych, badaczy, myślicieli. Ci twórcy potem umierają, a ich dzieci-słowa jeszcze żyją. Są sierotami. Nikt się nimi nie zajmuje, nie interesuje, nie mówi nimi. Gdzie egzystują? W słownikach – przytułkach dla słów sierot? W bibliotekach – muzeach słów? W jakichś bidulach dla słów? W końcu one też odchodzą – w zapomnienie. 
            Czy znacie jakieś ciekawe słowa które spoczywają dziś na cmentarzu? Proszę o przykłady. Chciałbym się zastanowić co straciliśmy, tracąc te słowa. Jeśli coś straciliśmy.

            ***

wtorek, 16 lutego 2010

ë PORADA DNIA. Zrelaksuj się. Sprzedaj konia, kup koniak. Pij jedną łyżkę stołową trzy razy dziennie. Przed użyciem przeczytaj załączoną ulotkę.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Regulacja wyschłych rzek

            Obserwuję smutne zjawisko społeczne w ogromnej skali, występujące chyba na całym świecie. Dokładniej, w relacjach między krajami „rozwiniętymi” a „rozwijającymi się” (czytaj niepoprawnie politycznie: zacofanymi) ale też w krajach drugiej ligi kulturowej i ekonomicznej, jak Polska. Społeczeństwa takie obserwują bardziej rozwinięte kraje z zazdrością, poczuciem niższości alba często tak zwanym resentymentem: potępieniem i niechęcią, pod którą ukrywa się zazdrość. Chcielibyśmy to, co wy macie, ale nie możemy, więc was trochę oplujemy i będzie lżej.
            Przykłady: budowanie bibliotek z tradycyjnymi książkami, kiedy ci „rozwinięci” budują światłowody i łączność satelitarną. Budowanie fabryk samochodów spalinowych, kiedy rozwinięci pracują nad elektrycznymi i starają się wyrzucić te fabryki gdzie pieprz rośnie (albo na przykład kartofle); zakładanie uniwersytetów w stylu średniowiecznym, kiedy rozwinięci zakładają nowoczesne laboratoria high-tech i wirtualne sieci edukacyjne; produkcja komputerów, kiedy rozwinięci produkują zaawansowany software; fabryki telewizorów, kiedy rozwinięci pracują nad holografią i nowymi mediami; szukanie węgla i ropy, kiedy rozwinięci pracują nad „zimną fuzją” albo tanią energią słoneczną. Tam Google i wikinomia, tu zjazdy egzorcystów
            Druga liga. Zawsze dumni z siebie, jak to gonią rozwiniętych i zawsze krok do tyłu. Przypomina to bardzo dosłownie osła, któremu do grzbietu przywiązano tyczkę z marchewką. Osioł sięga po marchew i idzie do przodu a przy okazji coś ciągnie. Nie wie tylko, że w ten sposób nie zmniejszy dystansu do marchwi: musiałby sobie odwiązać kij od grzbietu. Albo przestać patrzeć na marchewkę i popatrzeć na coś, co leży kawałek przed nim na drodze. Osły tego nie potrafią. Dlatego są osłami. Nie rozumieją swojej sytuacji.
            Strategia osła, tak jak strategia „zacofanych” polega na tym, aby patrzeć na przykłady, które im pokazują „rozwinięci”. Uczeni na „zacofanych” uniwersytetach pracują nad problemami, których rozwiązanie można znaleźć w Internecie. Jeśli wymyślą koło, są z tego dumni. Że koło już wymyślono? I co z tego? Ale my też potrafimy. Ci z drugiej ligi patrzą na tych z pierwszej i widzą ich osiągnięcia. Nie widzą jednego: że to, co „pierwszoligowcy” im pokazują, to zawsze mniej niż to, co będą mieli za chwilę. To marchewka. Tamci  patrzą poza marchewkę, naprzód. Już mają coś lepszego, ale pokażą nam to wtedy, kiedy my goniąc za marchewką, podciągniemy trochę do przodu ich wózek.
            To jest zasadnicza różnica w strategii działania: różnica między kreatywnością a imitacją. Championi tworzą, przekraczają, prowadzą. Naśladowcy imitują. Regulują wysychające rzeki i budują na nich tamy. I tak toczy się światek. Nie można dwa razy wymyślić koła, na którym ten światek się toczy. Nic na to nie poradzimy. Świat jest relacyjną dżunglą: jeśli A jest większe od B, B jest mniejsze od A. Zawsze jest ktoś pierwszy. Wszyscy pozostali są już tylko drudzy. Gdyby ci drudzy to zrozumieli, może daliby sobie szansę, aby być kiedyś pierwszymi. Ale my wolimy wpatrywać się w marchewkę. Cóż, wyżej siebie nie skoczysz.
           
            ***

piątek, 12 lutego 2010

ë PORADA DNIA. Modne jest dziś mówienie o kreatywności i innowacyjności. Żeby je osiągnąć, każdy wytwór umysłu powinien być oznaczony etykietką: „ważne do”    tu termin. Wtedy stare idee szybciej wypadałyby z obiegu, robiąc miejsce nowym. A czy lepszym? To już inna sprawa.

środa, 3 lutego 2010

Autorefleksja, czyli dłubanie w duszy

            Mam znajomego, który kupił kiedyś piękny, potężny samochód z pokładowym komputerem. Był tym komputerem zafascynowany. No jasne, taki komputer to „dusza samochodu”. Kiedyś jechaliśmy razem dość wąską, krętą, dwukierunkową drogą. Kierowca zaczął mi pokazywać działanie komputera. Pochylił się nad nim i zaczął coś tam ustawiać, pokazywać. Mnie coś tknęło i spojrzałem przez przednią szybę. Zjechaliśmy na lewy, przeciwległy pas i sekundy dzieliły nas od walnięcia w drzewo. Krzyknąłem: stary, uważaj!! Podniósł głowę i na szczęście szybko skręcił kierownicę w prawo. Poczułem pot na twarzy. Do końca drogi już nie spojrzałem na komputer, duszę samochodu. Do diabła z taką refleksją nad samochodem, czyli: autorefleksją.
            Są ludzie dla których autorefleksja to nie zaglądanie do samochodu, ale zaglądanie w siebie. Tak, tak, zdarzają się tacy. Autorefleksja uchodzi za czynność bardzo wyszukaną, wręcz szlachetną, zarezerwowaną dla wybranych, szczególnie wrażliwych. Ale tak jak z samochodem, to zaglądanie w siebie też należy stosować ostrożnie. Jesteśmy stworzeni do patrzenia na świat a nie w duszę i tego nie zmienimy: oczy mamy skierowane na zewnątrz, a nie w duszę i zaglądanie w nią po prostu słabo nam idzie. W samochodzie i w życiu patrzmy na drogę a nie pod deskę rozdzielczą samochodu albo w „duszę”.
            Nigdy nie wiemy, czy to dusza czy jakieś urojenia, w co właściwie zaglądamy? Bo w zasadzie nie bardzo wiemy w czym dłubiemy i co z tego wyniknie, więc może lepiej nie przesadzać. Lepiej wiemy czym jest komputer, niż czym jest dusza (takie czasy), ale wiemy że w komputerze lepiej nie grzebać, jeśli działa. Tym bardziej w duszy.  Patrzenie w duszę też może się skończyć jakąś katastrofą, przykłady bywają…  Wobec tego patrzmy raczej na świat, na zewnątrz, a dusza niech sobie tam funkcjonuje jak pokładowy komputer, nic nam do niej, byle się nie zawieszała. Jeśli już musisz w czymś dłubać, nie dłub w duszy, raczej w nosie, to  przyjemniejsze i lepiej wiesz w czym dłubiesz. W efekcie, nosologia jest dziedziną bardziej naukową i bardziej przydatną niż psychologia. I chyba – bardziej bezpieczną.
            Ludzie, którzy żyją naprawdę, nie potrzebują duszy. Oni podróżują, jadą, zdobywają, myślą. Patrzą w przód. Dusza pojawia się jak znany „niebieski ekran” w komputerze: znak, że coś jest nie w porządku. Dusza pojawia się, kiedy życie staje się katastrofą. Może być też zwiastunem tej katastrofy. Strzeż się duszy.
           
            ***