niedziela, 21 lutego 2010

Wymiatanie słów

            Jestem maksymalnym zwolennikiem minimalizmu: w sztuce, architekturze, urządzaniu wnętrz. Estetyka, wygoda, przestrzeń w której można oddychać i żyć. Ale nie tylko. Minimalizm to wolność. To ogólna zasada i postawa życiowa, którą można stosować do wielu innych rzeczy w życiu. Na przykład słowa. Żyjemy w otoczeniu miliardów słów. Gdyby były materialne dawno byśmy się wśród nich udusili. Morze, ocean słów. Nasza kultura to kultura/kult druku, jego fetyszyzacja. Komplementem jest powiedzenie że ktoś ma ogromny „zasób słów”. Ma, i co z tego? Po co mu te słowa? Czy za nimi się coś kryje? Może zasób słów to coś jak mydliny, z których można ubijać pianę. Bijmy, bijmy. Mędrcy mówią, że większy zasób słów to lepsze rozumienie rzeczywistości. Rzeczywistości? A co to jest? Naszą rzeczywistością są słowa. Jean Baudrillard pisał: rzeczywistość nie istnieje. Może. Ale skutecznie zastąpiły ją słowa. Kto nie wierzy niech się wybierze na pierwszą lepszą konferencję naukową. Tam słowa leją się jak potężne rzeki. A rzeczywistość? Ależ, dżentelmeni  nie mówią o takich rzeczach. 
            Czy można żyć minimalizując liczbę słów; czy można przekształcić słowa Miesa van der Rohe mniej znaczy więcej w: mniej słów znaczy więcej (życia)?
            Trochę mi głupio, w końcu sam piszę tu te posty i mnożę słowa, więc nie chcę w nikogo rzucać kamieniem. Nie mogę oprzeć się pokusie stworzenia nowego słowa: to słowo dewerbacja. Oznacza proces likwidacji zbędnych słów, usuwania ich, po to, żeby stworzyć przestrzeń do myślenia. Minimum słów, maksimum myśli. Bo do myślenia wcale nie trzeba słów. Myślenie to proces w gruncie rzeczy prymitywny, przebiega gdzieś na poziomie neuronów, gleju i podobnych substancji. Słowa nie są do myślenia niezbędne, w słowa ubieramy rezultaty myślenia. Filozofowie mówiący że język jest wszystkim, to jacyś dziwni metafizycy. Pochrząkiwanie, pomruki i kwiki, których używamy do wywierania wpływu na innych ludzi uczynić istotą rzeczywistości. To dopiero fantazja. Język jest jak mozaika z pięknych kamieni. Jest sztuką układanie takich mozaik, ale myślenie jest w szczelinach pomiędzy kamieniami, wydobywa się stamtąd. Im większe szczeliny, tym więcej myśli. Język służy do komunikacji, po to powstał, myślenie było wcześniejsze, starsze. Zwierzęta też myślą tylko nie potrafią mówić. Inaczej nie przetrwałyby.
            Są ludzie którzy specjalizują się w układaniu mozaik ze słów – pisarze, poeci. Niektórzy robią to pięknie. Ale czy myślą? Niekoniecznie. W tym układaniu mozaik ze słów są też zwykli rzemieślnicy. Powiedzmy że to ci, którzy układają panele w mieszkaniach. Albo kostkę brukową. Większość dziennikarzy to tacy rzemieślnicy. Kostka brukowa. Stawka od metra kwadratowego (tekstu). Tak zwani uczeni również produkują ogromne połacie tekstów. Zwłaszcza przeróżne nauki humanistyczne, społeczne, filozofia, ideologie. Setki metrów kwadratowych. Kostka brukowa.
            O tej kostce nie mówię wcale złośliwie. Układanie kostki jest pożyteczne, pomaga chodzić twardo po ziemi i mieć dobry kontakt z otoczeniem. Teksty wprost przeciwnie. Do układania kostki trzeba mieć jakieś kompetencje, do układania tekstów niekoniecznie.  Dziś układać piękne wzory ze słów potrafi komputer. Może nie tak jak Szekspir albo Rilke, ale komputery szybko robią postępy. Z myśleniem idzie im gorzej. Słowa są jak meble w pokoju. Mogą go zagracić tak, że nie da się w nim poruszać – ani myśleć.
            Amerykanie mają wygodne pojęcie decluttering, czyli odśmiecanie. Decluttering w odniesieniu do słów to właśnie dewerbacja w odniesieniu do pojęć, odsławianie. Wyrzucamy słowa na śmietnik. Gdyby martwe dziś słowa stały się widoczne, to ziemia byłaby pokryta nimi jak morskie brzegi w Ameryce pokładami guana. Werbalnego guana mamy mnóstwo. Za dużo. Potrzebny jest minimalizm. Potrzebna jest dewerbacja we wszystkich możliwych dziedzinach.  
            Czy jeśli giną jakieś słowa to ginie też myślenie? Też niekoniecznie. Jedne słowa giną, inne się pojawiają. Dla myślenia to obojętne. Wniosek: ono nie jest związane ze słowami. Słowa to tylko przypadkowe pudełka, w których transportuje się myśli. Człowiek kochający słowa to ktoś, kto kupuje potrzebne mu nowe buty, wyrzuca je, a pudełko stawia na półce w pokoju aby go ozdobić.
            Wyobrażam sobie, że gdzieś tam, nie wiem gdzie, istnieje cmentarz martwych słów. Odkąd istnieje język, a raczej setki, tysiące języków, słowa w tych językach rodzą się i umierają, a potem składane są na tym cmentarzu. A może rozpływają się gdzieś, to nieważne. Ale kiedyś były, żyły w ludzkiej mowie. Były mówione. Słowa są jak ludzie. Wiele słów jest wprowadzanych w życie przez ludzi twórczych, badaczy, myślicieli. Ci twórcy potem umierają, a ich dzieci-słowa jeszcze żyją. Są sierotami. Nikt się nimi nie zajmuje, nie interesuje, nie mówi nimi. Gdzie egzystują? W słownikach – przytułkach dla słów sierot? W bibliotekach – muzeach słów? W jakichś bidulach dla słów? W końcu one też odchodzą – w zapomnienie. 
            Czy znacie jakieś ciekawe słowa które spoczywają dziś na cmentarzu? Proszę o przykłady. Chciałbym się zastanowić co straciliśmy, tracąc te słowa. Jeśli coś straciliśmy.

            ***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.