W naszym społeczeństwie są tysiące,
tysiące ludzi, prowadzących życie w cichej rozpaczy, kiedy spędzają długie,
ciężkie godziny w pracy, której nienawidzą, po to żeby móc kupić rzeczy, których
nie potrzebują, aby wywrzeć tym wrażenie na ludziach, których nie lubią.
Nigel Marsh
Ludzie nie chcą mieć
czegoś dosyć, tyle ile trzeba, zgodnie z potrzebami, nie. Zdobywamy, kupujemy i
konsumujemy więcej niż to konieczne z kilkunastu, może kilkudziesięciu powodów.
Jednym z tych powodów jest powiązanie posiadania z miejscem w społeczności,
pozycją wśród ludzi. Jeśli ten powód wchodzi w grę, to istotą naszych pragnień
jest mieć więcej niż inni, żeby być przez to lepszym od nich. Jeśli z tego
pragnienia nie zrezygnujemy, to miliardy ludzi na świecie będą wciąż
sfrustrowane i nieszczęśliwe: bo iluż ludzi może być "najlepszymi" i
mieć "najwięcej"? Starożytni mówili, że człowiek jest miarą
wszechrzeczy - również miarą tego, co mu potrzebne do życia. Dzięki temu mamy
jakiś punkt odniesienia, punkt nasycenia, wyznaczany cechami naszego ciała i
fizjologii. Jeśli czyjś rozmiar buta to 42 a on kupuje rozmiar 45 bo chce mieć
„więcej” niż inny to uważamy go za głupca. Ale jeśli ktoś kupuje sto
niepotrzebnych jemu w sensie fizycznym par butów bo chce mieć więcej niż ten,
co ma trzy pary, uważamy to za zrozumiałe, mimo, że jest absurdalne. Zamiast
„butów” możemy wstawić dowolne rzeczy: absurd pozostaje ten sam.
Swoje rzeczywiste,
fizyczne potrzeby możemy zaspokoić do syta. Inaczej jest jeśli potrzebujemy czegoś,
aby mieć więcej lub lepiej niż inni i przez to poczuć się „większym” lub
„lepszym”. Tu już nie ma granicy, nie ma punktu nasycenia, bo zawsze się
znajdzie ktoś, kto ma lepiej i więcej a my chcemy go prześcignąć. Wyścig jest z
góry przegrany praktycznie dla wszystkich uczestników. To zjawisko ma jeszcze
inny, ważny aspekt.
Konsumpcja na pokaz,
zwana ostentacyjną to paranoja, unieszczęśliwiająca ludzkość. Jedni nie mają
nic, bo przegrali w wyścigu: zabrakło dla nich nagród. Ci, którzy te nagrody zgarnęli
i mają ponad potrzeby, budzą się z ręką w nocniku, bo to, co niepotrzebne, nie
daje im ani pożytku, ani poczucia że są lepsi i więcej warci. Ci „lepsi” zawsze
są z przodu i wciąż patrzą na nich z pogardą, jakże bolesną i nie do zniesienia
dla tych z tyłu. Zaspokojenie potrzeb przez fikcyjne sposoby daje fikcyjną
satysfakcję. Ale o tym trzeba się przekonać samemu. Pewnym ludziom zajmuje to
całe życie.
Ludzie, którym udaje
się zrozumieć absurd tego żałosnego wyścigu, mają powód do niezbyt etycznej, ale
jednak satysfakcji, rodzaju schadenfreude na opak. Patrzą na tych „maciejców”,
próbujących imponować innym tym, co mają i na co ich stać, z mieszaniną
obrzydzenia, pogardy i rozbawienia. Jest to dziwny przypadek, kiedy dwie grupy
ludzi traktują się z jednakową odrazą – i wszyscy czerpią z tego zadowolenie.
Mam hipotezę, że tu leży źródło prawdziwej satysfakcji: ci, którzy mają i chcą
mieć więcej, patrzą z pogardą na tych, którzy nie mają i nie mogą mieć albo – o
dziwo! - nie chcą mieć. Ci ostatni odwzajemniają się podobną pogardą. I –
patrzcie, patrzcie: z wzajemnej pogardy rodzi się szczere, spontaniczne poczucie własnej wartości. Duma z siebie z
pogardy dla innych! To prawdziwy cud alchemiczny, ołów przemienia się w złoto! Zdawałoby
się naiwnemu człowiekowi, że każdy z nas jest źródłem poczucia własnej wartości
i szacunku dla siebie, a tu nie. Skoro takiego źródła nie mamy w sobie, trzeba
go szukać na zewnątrz. A gdzie? W innych ludziach, tych gorszych – bo jak oni
gorsi, to ja lepszy. Ludzie lubią mieć pieski i kotki. A jeszcze bardziej lubią
takie specjalne pieski, zwane „underdogiem” – czyli kogoś, z kogo można się
radośnie pośmiać, obrzydzić się nim, zdrowo pogardzić, poczuć litość. A jaka z
tego radość! Prosta sztuczka. Nawet alchemicy tego nie wymyślili.
Człowiek - istota społeczna - potrzebuje bliźniego. Po
co? Żeby mieć się kim brzydzić. Wzajemne obrzydzenie to największa siła łącząca
ludzi. I tak powinno być. Zdrowe społeczeństwo to takie, które jest związane
mocną, spontaniczną i naturalną więzią. A nic tak ludzi nie wiąże, jak szczera,
wzajemna pogarda. Nic lepszego nikt jeszcze nie wymyślił.
***
Lubię te nasze paradoksy - negując wartość innych stajemy się bardziej z siebie zadowoleni, co oznacza, że potrzebujemy obok siebie egzystencji, by przez jej negację poczuć sens własnej. Określenie "alchemia społeczna" jest dla mnie oksymoroniczne, ponieważ alchemia jest celowa, ma pewien wyznaczony kierunek; celowość społeczeństwa jest iluzją, która podtrzymuje jego istnienie (nawet, a może szczególnie, w społecznościach tzw. kolektywnych), w rzeczywistości jest co najwyżej sumą jednostkowych celów (wiadomo - tak jest łatwiej przetrwać). Społeczeństwo nie ma swojego kamienia filozoficznego; ten ołów przecież nadal jest ołowiem, pogarda nie prowadzi do przemiany, tylko do jakiegoś tam "poczucia". Społeczność to gra pozorów; pogarda ułatwia znajdowanie uzasadnień dla współistnienia z ludźmi, czyli kreowania kolejnych pozorów. Bo przecież zawsze musi być jakieś uzasadnienie...
OdpowiedzUsuńK.