Próbujemy opisać ciemność, ale żeby to zrobić,
zapalamy w niej światło.
William Byers
Mówić, czy być? Oto jest pytanie. Kiedyś, w poście „Błona świadomości” napisałem o opozycji: żyć – czy mieć duszę? Właściwie ta opozycja dotyczy używania lub nie używania słów, idei. Żyć – to nie mieć idei. Być tu i teraz. Mieć duszę – to mieć ideę (duszy). Mówić. Myśleć. Gadać. Bełkotać. Pieprzyć trzy po trzy, w nieskończoność...
To „mieć duszę” to pewien przypadek mówienia przy użyciu słowa, idei, dla mnie - chorego słowa. Chodzi ogólnie o taką opozycję: słowa – coś poza słowami, ale tego „poza” właśnie nie można nazwać. Jest to dziwna opozycja, w której jeden biegun jest znany, a drugi nie. Nie wiemy czym jest ten nieznany biegun. Bo nie używamy słów, żeby go nazwać. Dlaczego nie używamy? Bo… brak nam słów. Na nazwanie tego bieguna właśnie brak nam słów. Dlatego tego bieguna… nie ma. Dla nas nie istnieje.
Naszym współczesnym, kulturowym problemem jest to, że nie umiemy żyć bez użycia słów. Język jest protezą, która zastępuje nam… Właśnie co? Co zastępują słowa?
Czy to nie jest paradoks? Jest, może największy z jakim się w życiu spotkałem. Sprzeczność sama w sobie. Żeby coś powiedzieć – coś ważnego, najważniejszego, nasze istnienie – nie możemy nic mówić. Musimy milczeć. Nie możemy mieć idei „jest”. Bo jak ją mamy, to nie jesteśmy, tylko gadamy, że jesteśmy.
Każde słowo, idea jakie wypowiadamy, natychmiast unicestwia, zabija to, co jest przed słowem. „Na początku było słowo”. Stare pytanie: a co było wcześniej? Albo: a skąd się wzięło to słowo? To, co jest nie jest słowem. To co jest „przedsłowem”, ginie po każdym wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa. Słowo wypowiedziane unicestwia to, co przed słowem: przedsłowie, niewypowiedziane, nienazywalne. Słowo – zabójca.
Być to znaczy nie używać w ogóle słowa „być”, czy jeszcze wyraźniej, w ogóle nie używać żadnych słów. Bycie jest łatwe (?). Trzeba tylko milczeć.
Jeśli mówimy, to pojawiają się idee. Jeśli te idee wyłączymy, usuniemy, to zostaje „coś”, ale to coś jest właśnie czymś najważniejszym, tylko nie możemy powiedzieć co to jest, bo jak „to” nazwiemy, to natychmiast przestaje ono być „tym” czymś – tym nienazwanym. Samuel Beckett napisał słynną powieść „Nienazywalne”, Unnamable. A dużo wcześniej Philip Lovecraft - opowiadanie, tytuł ten sam. Widocznie ich coś męczyło, coś w tym słowie. Być może nienazywalne to nazwa czegoś ważniejszego niż nazywalne.
Jeśli nazwiemy to nienazywalne, staje się ono kolejną siateczką czy konstrukcją z naszych słów, z naszych idei, staje się błoną świadomości, na której wyświetlamy nasze idee. Nienazywalne jest poza tą błoną. Jeszcze inaczej to ujmując: do tego „co jest” nie ma dotarcia, nie ma drogi poprzez język. Ten język musimy wyłączyć, zlikwidować, bo on, jak mówią filozofowie, odkleił się od rzeczywistości. Wymieść na cmentarz idei wszystkie chore słowa. Może wszystkie słowa? To, co zostanie, to jest właśnie to. A co? Niewiadomo. Unnamable. Nie mamy już słów aby to nazwać. I – nazywając – unicestwić. I dobrze.
Do tego co jest, nie ma dotarcia przez słowa. Do czego? Niewiadomo? Unnamable.
Niewiadomo. Może ostatnie słowo, jakie możemy wypowiedzieć.
*
Zaraz, zaraz… Więc do czego dochodzimy? Okrężną drogą do idei (idei? – nie, do „praktyki”, do pewnej formy działania) starej jak świat: do medytacji. Medytacja to stan, w którym wyłączamy wszelkie idee, jeśli to potrafimy. Nie mówimy, nie myślimy, nie nazywamy. Milczymy. Czy medytacja w ogóle jest? Niewiadomo. Czym jest? Niewiadomo. Unnamable.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.