poniedziałek, 31 maja 2010

Nauka i dukacja

            Słyszymy co jakiś czas, że najlepsze polskie uniwersytety według jakiejś tam listy rankingowej zajmują miejsce w czwartej, piątej setce. Trochę słabo,  jak na ojczyznę Kopernika i Marii Curie, prawda? Jak działają instytucje (e)dukacyjne?
            Patrzę na to jako człowiek zajmujący się zarządzaniem  i organizacjami, ich funkcjonowaniem, logiką, która, co by nie mówić jest, funkcjonuje, bo pewne organizacje w ogóle działają. Ta dziedzina  pozwala nieraz na zimno, z dystansu popatrzeć na zachowania ludzi i zapytać o ich sens jako całości, oraz o to, co przyczynia się w szczegółach do tego sensu a co jest absurdalne, niefunkcjonalne, nawet antyfunkcjonalne?
            W polskich uczelniach rzeczą oczywistą jest, że uczeni wykładowcy i profesorowie pełnią dwie role organizacyjne jednocześnie. W jednej osobie, w jednym umyśle, łączy się dwie funkcje nie tylko różne. Po prostu sprzeczne. Według nawet zdroworozsądkowych  prawideł zarządzania, mówiąc delikatnie, jest to niewskazane.
            Ci uczeni mężowie/kobiety, etc., jednocześnie utrwalają wiedzę i starają się ją podważyć, czyli uprawiają schizofrenię na co dzień. Uczony wmawia studentom, że jego wiedza jest jedynie słuszna i absolutna. On wie – dlatego jest uczonym, kim by był gdyby było inaczej? Jego pozycja wynika stąd, że nauka przemawia jego ustami jak bóg przemawia ustami kapłana. Nauka jest nieomylna i słuszna. To jest jedna funkcja: funkcja kapłańska.
            A po wykładzie uczony siada przy biurku i kombinuje jakby tu wymyślić, stworzyć lub odkryć coś nowego niż te bzdury które opowiada, tj. które przemawiały jego (kapłańskimi) ustami… wie, że one są niedoskonałe, tymczasowe, kiepskie. Czytał Poppera i Kuhna. Rozumie istotę dzisiejszej nauki. Marzy o tym, aby je zastąpić swoją ukochaną ideą, nad którą myśli od lat a jego kariera zależy od tego czy je obali i zastąpi czymś innym. Jak mu się uda, zostaje profesorem, i… hulaj dusza. Potem może robić co chce. Na przykład nic: marzenie kandydatów na profesorów.
            Pomyślmy: czy ty mógłbyś przez ileś lat publicznie opowiadać ludziom rzeczy, w które nie wierzysz?  Które, w imię najlepszych zasad twojego zawodu, ba, „powołania”, powinieneś kwestionować, problematyzować, i jak to się nazywa powszechnie w nauce – falsyfikować, bo taka jest twoja rola? Przypuszczam, że nie mógłbyś. A nasz, polski uczony, musi. Idzie na niekończące się, męczące i nudne „zajęcia”. Istota tych zajęć jest niezmiennie jedna: mówić rzeczy, w które nie wierzymy. Które staramy się odrzucić i zastąpić moimi, naszymi ideami, które będą potem przez naszych Szanownych Kolegów/Koleżanki powtarzane z obrzydzeniem na niekończących się, męczących i nudnych „zajęciach”, których istotą jest niezmiennie jedno: mówić rzeczy, w które nie wierzymy. Które staramy się odrzucić i zastąpić moimi, naszymi ideami, które będą potem przez naszych Szanownych Kolegów / Koleżanki powtarzane z obrzydzeniem na niekończących się, męczących i nudnych „zajęciach”, których istotą jest niezmiennie jedno: mówić rzeczy, w które nie wierzymy. Które staramy się odrzucić i zastąpić moimi, naszymi ideami, które będą potem przez naszych Szanownych Kolegów/Koleżanki powtarzane z obrzydzeniem na niekończących się, męczących i nudnych „zajęciach”, których istotą jest niezmiennie jedno: mówić rzeczy, w które nie wierzymy.  I tak  da capo al fine.
            Jest to sytuacja taka, jakby pracownik jakiejś firmy pracował w hali produkcyjnej robiąc jakiś towar, a po paru godzinach przechodził do sali w której spotyka się z klientami i wyjaśnia, dlaczego towary, które produkuje jego firma są kiepskiej jakości i szybko się psują. Żadna firma długo by tak nie pociągnęła. A tacy pracownicy lądowaliby  w zakładzie psychiatrycznym. Diagnoza: schizofrenia albo „wielokrotna osobowość”. A nasi uczeni mają taką wielokrotną osobowość. I co? w porządku, radzą sobie. Każdy orze jak może. Rano coś wdukują studentom, po południu to kwestionują.  Dlaczego zmusza się ludzi do takich akrobacji? Po co nam ta schizofrenia stosowana i akceptowana bez sprzeciwu przez jej ofiary? Cui bono?
            No i co? Jakaś recepta? Grecy i Rzymianie nie mieli uniwersytetów. Czy byli przez to głupcami? Czy byli dzikusami? To dlaczego słowo „uniwersytet” pochodzi z łaciny? Wzięliśmy je od tych prymitywów takich jak niejaki Seneka, Marek Aureliusz, Cyceron i inni ci Wandale i Hunowie?    
            Idea uniwersytetu powstała, w mniej lub więcej przypadkowy sposób, prawie tysiąc lat temu. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Żyjemy w niewyobrażalnym do tej pory potoku zmian, w kompletnie innym świecie. Może już czas nie powielać idei sprzed tysiąca lat. Zmienić te wspaniałe idee kojarzone z pojęciem „uniwersytet”? Umierają nawet (!) religie, może pozwolilibyśmy spokojnie zemrzeć idei uniwersytetu? Ona umiera sama. Nie przeszkadzajmy w tej śmierci. Nie ma innego wyjścia. Jak zawsze, powstanie coś nowego.
            Obecna tendencja jest dokładnie odwrotna. Nazywa się hurtowo „uniwersytetami” wszystkie szkoły wyższe, co popadnie: nie ma już akademii medycznych, ekonomicznych, politechnik… same uniwersytety. Ale to nic nie zmieni w ich poziomie i sposobie funkcjonowania. To myślenie magiczne. Nazwanie czegoś uniwersytetem nie sprawi, że to będzie uniwersytet. Akademia – nazwa się zwolniła, może ją zastosować do nazwania instytucji w których ludzie zajmują się badaniami, rozwiązywaniem problemów, nauką i są wolni od dukania? Słowem, zupełnie odwrotnie niż teraz: mniej uniwersytetów, więcej akademii? Zamiast „modelu łacińskiego” -  „model grecki”? Cóż, my mamy boloński.
            Spróbujmy zastosować stare organizacyjne zasady: nie łączyć w jednej osobie działań sprzecznych lub nie przystających do siebie, działań, między którymi nie ma w rzeczywistości synergii. Od lat słyszymy argument: jak to uczony-badacz pracuje nad czymś, a potem opowiada o tym studentom, dyskutuje, dzieli się a to przynosi znakomite efekty. Darujmy sobie te bzdury. Polski uczony-badacz ma do wydukania kilkaset godzin dydaktycznych, dorabia nadgodzinami, w weekendy, w kilku szkołach prywatnych. Na badania nie ma czasu ani ochoty, wobec tego efekty tych jego „badań własnych” starczyłyby mu na godzinę wykładu. A co z resztą tych godzin dukacyjnych?
            Niech ci którzy lubią i potrafią uczą, niech się nad tym skupią i robią to dobrze. Inni, których to straszliwie męczy, niech „robią naukę” – i też niech nad tym się skupią, a nie uprawiają „dukacji”. Efekty będą lepsze.
            A więc nauczyciele i kreatorzy: osobno. Inni ludzie, inne zadania. Koniec schizofrenii… Taak. Koniec marzeń panowie. Wracajmy do dukania. A naukę niech nam robią Amerykanie, Japończycy, Chińczycy. My od nich ściągniemy. Wymiana: oni nam przyślą studentów których my będziemy dukać, my weźmiemy od nich naukę. Dukacja za naukę. Łatwiej, taniej, wygodniej.

            ***

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.